Historia - teatr

Grupa Teatralna
przy Parafii Trójcy Przenajświętszej
w Stalowej Woli
Przejdź do treści
2014 - 2022

Istnieją na świecie ludzie i sprawy, które zasługują na pomniki, na miejsce w opasłych kronikach i słowa zapisane złotymi zgłoskami, ale są i takie, które zasługują na krótkie, zdawkowe wspomnienie. Niekiedy jednak, nawet krótkie wspomnienie, w sercu i pamięci wyrasta jak pomnik ze spiżu, jak notatka zapisana złotymi literami.
Niech tą , „niewielką” notką, ale zapisaną złotymi literami, będą wspomnienia ośmiu lat mojego życia.
Są to wspomnienia teatralne, w których obiektywnie uczestniczyłem, ale subiektywnie je opisuję.
To co przeżyłem w jednym z najcudowniejszych miejsc – w teatrze, z najcudowniejszymi bohaterami tych przeżyć – aktorami.

„Na początku było … ”.
Był październik 2014 r. Stałem z tyłu, oparty o zimną ścianę kościoła. Z niemałym trudem wytrzymałem nieco długie, jak dla mnie nabożeństwo peregrynacji figury św. Michała Archanioła z góry Gargano. Minął wprawdzie rok od mojej operacji, ale wciąż nie mogłem dojść do formy. Nieświadomy tego co zastanę, przyszedłem wiedziony potrzebą serca, duszy i ciała. Nabożeństwo prowadził niegdysiejszy duszpasterz tej parafii ks. Jan Seremak, któremu towarzyszył nowy proboszcz ks. Mieczysław Kucel. Nie znałem go wcześniej, jednak od początku dał się poznać jako kapłan o ambitnej wizji duszpasterskiej. Po końcowym błogosławieństwie wierni powoli wychodzili
z kościoła. I ja miałem taki zamiar, gdy nowy proboszcz podszedł do mnie. Z pewną nieśmiałością powiedział;
- Czy nie zechciałby pan w naszej parafii poprowadzić teatr? To pytanie było jak z strzał z Aurory. O tym marzyłem od dawna, zwłaszcza teraz, gdy choroba usunęła mnie na margines życia. Sprawiła, że nic już nie było jak dotąd,
że straciłem pracę i zdolność do niej. Nieuchronna wizja nieużyteczności była prawdziwą zmorą, która przenikała
do bólu moje serce i duszę. A tu tak niespodziewane pytanie. Odpowiedź była natychmiastowa: - Tak.
   Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Proboszcz przyjął mnie serdecznie.
Rozmowa była krótka i konkretna. Otrzymałem błogosławieństwo i wolną rękę. To bardzo dużo na początek.


Deja vu
Salę teatralną i scenę znałem jak własną kieszeń, bo przed ponad dwudziestu laty sam ją tworzyłem od zera.
Duże pomieszczenie pod kościołem, z pustą wnęką na scenę, tony piasku i starego cementu leżące na samym środku sali. Poza tym gołe ściany, głucha cisza, pusta kasa, ale głowa i serce pełne pomysłów i zapału.
Z pomocą kilku osób uprzątnąłem piasek i cement. Jedna iskra rozpaliła płomień. Wkrótce pusta wnęka stała się profesjonalną sceną, pojawiła się kurtyna i płótna na wewnętrznych ścianach. Na widowni stanęło trzysta białych plastykowych, zakupionych za zachodnie marki krzeseł, które pewnej nocy przyjechały z Niemiec.
Ich wyładunek i wniesienie do sali kosztował niemało wysiłku. Wkrótce za kulisami powstały garderoby dla aktorów, z podświetlanymi lustrami i stolikami, a na ścianach sali pojawiły się ręcznie i fantazyjne malowane zielono, czarno białe freski o tematyce teatralnej. Zaprzyjaźniony elektryk z Torunia zainstalował oświetlenie sali i sceny.
W Polskę wysłałem informacje i zaproszenia. Odzew był nadspodziewany.


SFAT – Stalowowolski Festiwal Amatorskich Teatrów
W październiku 1994 r. ruszył pierwszy ogólnopolski przegląd amatorskich teatrów. Nadeszło 27 zgłoszeń.
Z kilku województw, z wielu parafii i gminnych ośrodków kultury. To była wyjątkowe wydarzenie.
Po pierwsze trwało od 1 do 30 października. Po drugie, w każdą sobotę i niedzielę, profesjonalnie przygotowana sala teatralna wypełniała się po brzegi publicznością, a scena uczestnikami przeglądu. Na parafialnym parkingu trudno było znaleźć wolne miejsce, a autobusy z „obcymi” rejestracjami parkowały wzdłuż ulicy Ofiar Katynia. Między spektaklami odbywały się konkursy, spotkania z lokalnymi twórcami, artystami i scenarzystami.
Otwarcie teatralnego wydarzenia było imponujące. Gościem specjalnym był ks. bp. Edward Frankowski, sufragan sandomierski, delegatem Generała michalitów był ówczesny sekretarz generalny ks. Tadeusz Musz.
Przybył dziekan i wielu miejscowych proboszczów. Ponadto dyrektor wydziału kultury miasta Stalowa Wola pan Edward Dymek, nauczyciele i wychowawcy stalowowolskich szkół. Były podniosłe i mądre przemowy, gratulacje
i deklaracje na przyszłość. A potem, stara „młodzieżowa” gwardia, jeszcze z czasów ks. Ciaćka, zaprezentowała klimatyczny i charytatywny koncert dla osób niepełnosprawnych.
   Na otwierającym pierwszy SFAT koncercie w sali teatralnej u michalitów pojawiło się ponad stu „wózkowiczów”
i osób z innymi traumami. To był niezwykły początek, były łzy i radość, wzruszenie i wspólnota.
W kolejnych dniach październikowego festiwalu zaprezentowały się talenty z sąsiednich miejscowości,
ale też z tych dalszych. Z Ostrowca Świętokrzyskiego, z Radomia, Krosna, Tarnowa, Mielca, Radomyśla, Niska, Racławic i Ropczyc. W każdą festiwalową sobotę i niedzielę prezentowały się trzy, czasem cztery teatry.
   Powstała komisja konkursowa, a jurorami byli: Ryszard Wojtowicz, Marek Wojnarowski, Maria Bembenek,
Zofia Brzezowska i Bogusława Herdzik. Pierwszy SFAT, pomimo obaw i pionierskich prób, był spełnieniem marzeń, dobrym początkiem i pierwszym krokiem na niełatwym, ale wspaniałym szlaku.  
   Drugi SFAT okazał się strzałem w dziesiątkę. W drugiej jego edycji, w każdą sobotę października publiczność mogła oglądać prezentacje spektakli konkursowych, a w każdą niedzielę uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych
z „ górnej półki”. Wystarczy tylko wymienić koncert artystów Teatru Wielkiego z Warszawy, wieczór szopenowski
w wykonaniu Jarosława Sokołowskiego, laureata Konkursu Szopenowskiego, spektakl teatru lalkowego „Rabcio”
z Rabki, wirtuoza harmonijki ustnej i gitary Mariana Mydlikowskiego z Krakowa, który piosenkami country
i jodłowaniem zachwycił widzów. Każdy weekendowy dzień Przeglądu zaczynał się o szesnastej, a kończył późnym wieczorem, a niekiedy po północy. Za każdym razem sala była pełna widzów. Wszystkie wydarzenia rejestrowała
i publikowała lokalna „Stella”, red. Surowaniec z Echa Dnia, ktoś z „Fety” i „Sztafety” i red. Tańska z Nowin.
Co znamienne, wśród tak wielkiego zainteresowania stalowowolskich środowisk, zabrakło przedstawicieli MDK
i SDK. Tak wtedy było, ale to długa historia i na zupełnie inną opowieść.


Klucze do „nowych” drzwi
Po dwudziestu latach otrzymałem klucz do sali i do wspomnień. Wróciłem „do źródła”. Znałem to miejsce jak własną kieszeń, a każdy fragment sali, od podłogi do sufitu przywoływał, nie zawsze pozytywne wspomnienia, przeszkody
i przeciwności, jakie wtedy trzeba było pokonywać. Także te dobre momenty i ludzi bardzo dobrych, życzliwych, sponsorów, darczyńców i fachowców w tej czy innej dziedzinie. Znałem tu każdą „śrubkę”, każdy element;
kinkiety na suficie i ścianach, które własnoręcznie montowałem, każde gniazdko elektryczne w ścianach, reflektory ze starego kościoła, każdy centymetr tła i kurtyny, które z wielkim trudem udało się kupić i sprowadzić z Łodzi. Pamiętałem pracę pań, które pośpiesznie do nocy zszywały kawałki zielonego płótna, by mógł jak najszybciej zawisnąć na metalowej konstrukcji sceny i kulis.
  Z wielu późniejszych relacji wiedziałem, że w następnych latach wiele się tu działo. Był jakiś czas parafialny teatr „Verbum” prowadzony przez ks. Marka Wiśniewskiego, były następne „sfaty”, które z roku na rok trwały coraz krócej, ostatnimi laty jeden dzień. A potem „zgasły”. Były w tym czasie jasełka i okolicznościowe akademie.
Od czasu, gdy w roku 2005 ulewne deszcze i niewydolna kanalizacja sprawiły zalanie sali, która przypominała starożytną łaźnię, życie tu zamarło i pojawiła się wilgoć, która zamieniła to miejsce w ponowną pustkę.
Kiedy po latach tu wszedłem wzruszyłem się z dwóch powodów. Pierwszym były wspomnienia tamtych wydarzeń, drugim powodem był stan sali jaki zastałem. Po freskach na ścianie nie pozostał ślad. Zostały zamalowane białą farbą, z trzystu krzeseł zostało nieco ponad sto, kurtyna i płótna na scenie nie były prane od kiedy tu zawisły. Zniknęły garderoby i ich wyposażenie. Sala była, a jako by jej nie było. Dodatkową katastrofą dla tego artystycznego miejsca, był ciąg ciepłowniczy w postaci czworokątnej rury, oplecionej srebrną otuliną, zamontowaną wzdłuż ścian sali i poprowadzony przez znaczną część sceny. Ktoś kto to wymyślił, albo teatru już nie planował,
albo o teatrze nie miał zielonego pojęcia. Wróciłem „do niczego”, ale miałem klucze…  do „nowych” drzwi.


Historia lubi się powtarzać
   Mówią, że historia lubi się powtarzać. Coś w tym jest. Była druga połowa października 2014 roku.
Stałem sam pośrodku sali, wypełniony wspomnieniami i świadom, że praktycznie znów trzeba będzie zaczynać
od zera. Dary „losu” uczyniły mnie słabszym fizycznie, mniej odpornym, ale ostrożniejszym.
W głębi duszy ważyły się i marzenia i realna ocena moich możliwości. Scenę i widownię w prosty sposób można było przywrócić do „życia”, ale co z aktorami? Gdzie ich szukać i od czego zacząć? Jaki repertuar wziąć
„na warsztat”?
   Chciałem się uwolnić od stereotypu, by w teatrach parafialnych grywać Kossak Szczucką i „Gościa oczekiwanego”, albo jasełka lub Pasję. Sam wiele razy sięgałem po Brandstaettera, jego Dzień gniewu i Milczenie. Ale mnie marzył się teatr inny, owszem katolicki, ale autorski i wolny od szablonu. Wolny w formie i przestrzeni, wolny w myśleniu
i bez potrzeby zaspokajania czyichś oczekiwań, bez cenzury prewencyjnej i jakichkolwiek sugestii.
   Nie minął tydzień od rozmowy z Proboszczem, gdy w niedzielnych ogłoszeniach parafialnych pojawiła się informacja i zaproszenie do udziału w tworzącej się grupie. Treść ogłoszenia zawierała podział wiekowy na określoną godzinę. Pierwszą grupą były dzieci, drugą młodzież, a trzecią dorośli. Gdy słuchałem tekstu ogłoszeń, zastanawiałem się nad skutecznością takiego anonsu. Postawiłem wszystko na jedną kartę, by nie trwać w niepewności,
datę pierwszego spotkania założycielskiego wyznaczyłem na poniedziałek, czyli dzień po ogłoszeniu.
Tlącej się nadziei towarzyszyło jednak realne przeświadczenie, że jeśli nikt nie przyjdzie, sprawa zakończy się, zanim się rozpocznie.


Spotkanie przy kominku
Ta noc była bardzo długa, a sen bardzo krótki. Nazajutrz co chwilę spoglądałem na zegarek. Przed szesnastą zszedłem do sali „kominkowej”, którą Proboszcz urządził w przedsionku dolnego kościoła, instalując tam kominek. Mimo sporej dawki drewna i płomienia, kominek nie był w stanie ogrzać tej zimnej i surowej przestrzeni.
Druga połowa października 2014 r. była wyjątkowo zimna. Usiadłem przy kominku. Blask płomieni i trzask palących się drewien niósł spokój i nadzieję. Zbliżała się szesnasta. Nienaoliwione drzwi skrzypnęły. Za tym skrzypnięciem pojawili się … kandydaci do teatru. Pierwsza przyszła ze swoją mamą Joasia Lebioda i jej młodszy brat Rafał, który od razu zaznaczył, że on nie do teatru, tylko żeby siostrze było raźniej. Chwilę potem przyszła Ania Turek i Nikola Łażewska, po nich Ania Jocek. I jeszcze Roksana Banasiak, Wiktoria i Kinga Polak, a za chwilę jeszcze pięć kolejnych chętnych. Akurat ich nazwisk nie zapamiętałem, bowiem nie wytrwały z nami dłużej.
Razem jedenaście osób w wieku między dziesięć a dwanaście lat. Byłem zdumiony i zadowolony.
Na godzinę przeznaczoną dla młodzieży nie przyszedł nikt, ale w porze dla seniorów przyszła jedna osoba. Sympatyczna pani Barbara, która długo dzieliła się wspomnieniami, także teatralnymi, ale widząc że jest sama – pożegnała nas serdecznie, lecz z widocznym żalem.

  Pierwsze spotkanie i rozmowa z „dziećmi” była ich opowieścią o dotychczasowej „karierze” teatralnej, muzycznej
i śpiewaczej. Płomień z kominka sprawił, że z minuty na minutę formuła castingu stawała się rozmową znajomych
i otwartych wzajemnie osób. Poznałem zainteresowania, pasje i marzenia kandydatów. Potem przedstawiłem własną wizję mającego powstać teatru. Poprzeczkę ustawiłem wysoko wyjaśniając, że do planów na przyszłość podchodzę poważnie i ambitnie. Także to, że czeka nas ciężka praca, że liczę na „aktorów” zdecydowanych, pracowitych
i punktualnych. Pierwsze „robocze” spotkanie wyznaczyłem na najbliższą sobotę. Rozstaliśmy się w dobrych nastrojach. W czasie ponad godzinnego spotkania „pękły lody”. Nie zamierzałem być dla tych młodych ludzi „instruktorem”, „warsztatowcem” i ekspertem, co to już wszystko wie i wszystko potrafi. Już wtedy, po pierwszym spotkaniu odniosłem wrażenie, że rozpoczyna się… prawdziwa przygoda. Widziałem i czułem, że udało się nam – nawzajem sobą zainteresować. Jak wiele znaczy kominek, przekonałem się tego dnia.

Pierwsza próba
Z powodu nieopisanego zimna na zewnątrz, a jeszcze większego w sali teatralnej, pierwsza próba odbyła się
w „sali lustrzanej” domu duszpasterskiego, czyli dawnej – pierwszej michalickiej plebanii. Tu było cieplej, może
o dwa lub trzy stopnie, niż na zewnątrz. Punktualnie o jedenastej pojawili się wszyscy. Jedenaście uśmiechniętych
i gotowych do pracy dziewcząt. Aby rozgrzać atmosferę i zziębnięte ciała pierwszą „próbę” rozpoczęliśmy zabawą gimnastyczną. Potem było kolejne ćwiczenie polegające na tym, by jeszcze raz wszyscy opowiedzieli o sobie,
o swoich talentach i zainteresowaniach. To była kolejna sposobność, bym słyszał jak mówią, jaki mają temperament i „mowę” ciała. Potem było kilka ćwiczeń fonetycznych i choreograficznych, czas upłynął nie wiadomo kiedy.

   Zbliżała się uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. Rozstaliśmy się umówieni za tydzień w sobotę. Każdy otrzymał „zadanie domowe” polegające na nauczeniu się krótkiego tekstu, by go wyrecytować i zagrać.  
Póki co, nie miałem pomysłu, konkretnego scenariusza, by zaprezentować go na scenie.
Nie chciałem sięgać do utartych dla teatrzyków scenariuszy Kopciuszków, Czerwonych kapturków itp.
Nie planowałem tworzyć teatru dla dzieci z dziecięcym repertuarem. „Mój” teatr widziałem w perspektywie jutra. Chciałem zasiać ziarno gorczycy, by by po latach stało się dorodnym krzewem. Pragnąłem teatru dojrzałego,
nie patetycznego, ale łączącego dramat z komedią, lirykę z satyrą, refleksję ze śmiechem i wzruszeniem. Wiedziałem, że nie da się od razu, że za jakiś czas, że trzeba będzie rozpocząć od form łatwych i prostych.
  Na szczęście, młodzi aktorzy i ja także chcieliśmy zaistnieć i zadebiutować jeszcze przed Bożym Narodzeniem 2014 roku. Zaczął się listopad, a od świąt Bożego Narodzenia dzieliła nas tylko „chwila”, więc na tym etapie nasze wspólne pragnienie było prawie nierealne. „Prawie” było wyzwaniem. Wiedziałem, że jeśli zbyt długo będziemy tylko ćwiczyć, pojawi się znużenie i poczucie bezsensu. Teatr żyje na scenie, a nie poza nią. Należało działać sprawnie
i skutecznie. Sięgnąłem do krótkiego opowiadania pt. „Puste miejsce”, które kiedyś napisałem na prośbę matki pewnej licealistki. Tekst był poważny, nawet smutny bo nawiązywał do samotności w dniu Wigilii.
Rozpisałem go na role, które dopasowałem do każdej osoby. Zasiliłem humorem, a każdej z postaci nadałem charakterystyczny image. Po Wszystkich Świętych rozdałem teksty i zaczęliśmy żmudny czas prób „czytanych”.
Póki co, młody teatr tworzyły same dziewczynki. Brakowało „mężczyzn”. Sfeminizowałem role bohaterów,
ale z poszukiwań nie zrezygnowałem. Los padł na mojego syna Tymoteusza. Długo się wzbraniał, mnożył argumenty i przeszkody. Gdy po namyśle zgodził się  - pod warunkiem, że zagra tylko ten jeden raz, a potem odchodzi – bez wahania się zgodziłem. Młode umysły w mig przyswoiły niekrótkie teksty, a do naszego grona wkrótce dołączył dobry kolega Tymka i za jego namową – Maciej Ptak. Jego pogodna natura, której wyrazem był rozbrajający uśmiech, łatwość przyswajania tekstów i plastyczność, dla mnie jako reżysera i dla całej grupy był wartością dodaną. W takim składzie i takim zespole mogliśmy działać. Po „męskim” zasileniu grupy ponownie rozpisałem scenariusz, dopasowując go do charakterów, osobowości i plastyczności każdego aktora.
Nierealne stawało się realne.


Puste Miejsce
Po Wszystkich Świętych próby odbywały się już często i trwały dwie godziny, a niekiedy dłużej. Nie było żadnego przymusu, ale była szczera chęć i zapał. Ostatnim sprawdzianem naszej gotowości była próba generalna
10 grudnia 2014 roku. Plakaty już „wisiały” przy drzwiach kościoła i w internecie. Poszło ogłoszenie z ambony. Parafialna społeczność „się dowiedziała” i została zaproszona. Pierwszy spektakl miał być pierwszym sprawdzianem, pierwszą prezentacją, pierwszym egzaminem. Tylko szaleniec odważyłby się, by po półtora miesięcznym czasie prób, zagrać premierę, zaprosić widzów, i ryzykując porażkę, nie uciec z pola bitwy. Po latach wiem, że warto było wtedy być takim szaleńcem. Ostateczny argumentem, który popchnął mnie w to „szaleństwo” była niesamowita presja i odwaga młodych aktorów, którzy błyskawicznie przyswoili teksty swoich ról. Zaskoczyli mnie tym niesamowicie i podgrzali do działania.
   Na osobne wspomnienie zasługuje scenografia do „Pustego miejsca”. Był nią stół wigilijny ustawiony przed sceną, tak by widzowie mieli poczucie, że też przy nim zasiadają. Staraniem Ani, mojej żony – na pięknie przystrojonym stole pojawiły się nie rekwizyty, a prawdziwe potrawy wigilijne. „Dymiąca” waza pachnącego i prawdziwie ugotowanego barszczu, śledzie i sałatki i ciasta, które sama przyrządziła w naszym domu. Świece, obrus i stroiki, także z naszego domu. Premierę wyznaczyłem na dzień 14 grudnia po Mszy św. wieczornej.
Tą decyzją przyszedłem w sukurs członkiniom Akcji Katolickiej, które na ten dzień zaplanowały swój opłatek. Przyniosły opłatki, ale poza tym nie zdołały lub nie zdążyły niczego więcej przygotować. Kiedy dźwięki organów
z górnego kościoła obwieszczały zakończenie Mszy św., w dolnym kościele wszystkich zjadała trema.
Dla uspokojenia emocji wymyśliłem zabawę polegającą na żartobliwym zagraniu kilku fragmentów spektaklu. Napięcie i trema odeszły w chwili, gdy wchodzili pierwsi goście i widzowie. Było ich więcej, niż się spodziewałem. Zajmowali miejsca na widowni, niektórzy podchodzili do stołu, aby się upewnić, że wszystko na nim jest prawdziwe. Zabrzmiał dzwonek na rozpoczęcie. Nastała cisza i skupienie. Pierwszy spektakl stawał się faktem dokonanym. Pomijając kilka kobiet, które cały czas rozmawiały o czymś, pozostali widzowie „wtopili” się w nasz przekaz,
a rodzice podziwiali swoje pociechy. Rolę babci – seniorki rodziny zagrała Joanna Lebioda, Tymoteusz zagrał pozbawionego sentymentów biznesmena, Ania Turek jego wrażliwą i zatroskaną o rodzinę żonę.
Wigilijną i uniwersalną wrażliwość okazały córki gospodarzy: Roksana Banasiak, Kinga i Wiktoria Polak.
A Ania Jocek i Maciek Ptak, jako małżeństwo rozbawili publiczność rolą konsumpcyjnego i niezbyt rozgarniętego „wujostwa”. Dobra kreacja Nikoli Łażewskiej grającej rolę samotnej sąsiadki, z oczu widzów wycisnęła niejedną łzę wzruszenia. Były małe pomyłki, potknięcia, ale był też serdeczny odbiór spektaklu. Tak jak chciałem.
W końcu to był nasz pierwszy raz. A potem długie owacje i gratulacje. Za kulisami młodzi wpadali sobie w objęcia, wypełnieni radością i satysfakcją. Ks. Proboszcz w ciepłych słowach docenił naszą pracę wykonaną w tak krótkim czasie. Życzył dalszych sukcesów i zapraszał na kolejne premiery. Po spektaklu z gratulacjami podeszli do mnie rodzice Ani Turek. To byli pierwsi rodzice młodych aktorów, których wtedy poznałem.
Ten miły gest był potwierdzeniem sensu naszej pracy i potężną zachętą do dalszej pracy.
„Puste miejsce” graliśmy pięć razy - przy pełnej sali, i jeszcze dwa razy rok później z podobnym powodzeniem. Takie były początki teatru parafialnego jeszcze bez nazwy. Radości było co niemiara. Pierwszy sukces miał swój smak. Apetytem był sens dalszej pracy.


Pierwsze koty za płoty
Jak mówi przysłowie; „w miarę jedzenia rośnie apetyt”, a ten był ogromny. W teatrze, jak w teatrze, kończy się spektakl – kończą się emocje, nawet gdy jeszcze jakąś  „chwilę” trwają w widzach. Należało działać dalej, szukać kolejnych pomysłów, nowych scenariuszy i nowych sukcesów. Kusił mnie Brandstaetter, kusiła Szczucka, ale nie uległem. Ponownie zajrzałem do moich opowiadań i niedokończonych szkiców. Moim pragnieniem było wystawienie trzech premier w każdym sezonie. Najbliższą sposobnością był nadchodzący okres Wielkiego Postu.
Namawiali mnie, bym przygotował tradycyjną Mękę Pańską. Pokusom nie uległem z dwóch powodów.
Pierwszym była - „odwieczna”  chęć powierzenia tematyki pasyjnej i jasełkowej innym, lepszym ode mnie.
Drugim powodem był niezauważany przez „kusicieli” brak teatralnego zaplecza, brak nagłośnienia, narzędzi
i środków technicznych, no i brak środków finansowych. Kompletnie pusta scena i nic więcej. Nie było ani kawałka czegokolwiek, nawet młotka i przysłowiowego gwoździa, aby przygotować scenografię, rekwizyty, tło, oświetlenie itd. Nie było kawałka płótna, deski, deseczki …

  Nadal odbywały się nasze teatralne spotkania. Dwa razy w tygodniu, w lustrzanej i przeraźliwie zimnej salce dawnej plebanii. Kilka razy to zimno okazało się jednak przydatne, gdy ćwiczyliśmy oddech i przeponę. Para wydobywająca się z ust, była miarą ich wydolności. Pracowaliśmy, co by nie powiedzieć w trudnych warunkach.
Od czasu do czasu nachodziła mnie myśl, nawet przeświadczenie, że moi „mocodawcy” nie do końca rozumieli czego chciałem, do czego dążyłem, a sam teatr, w ich rozumieniu był teatrzykiem, w którym dzieci dobrze się bawią. Może z własnego doświadczenia wiedzieli, że podobne inicjatywy są krótkotrwałe, a w dodatku zupełnie niedochodowe. W końcu, gdyby w tym momencie nasz teatr się rozpadł, to i tak by tego nikt nie zauważył.  


Stacja piąta
W lutym 2015 roku narodził się pomysł napisania scenariusza, który miał się wiązać z tematyką pasyjną.
Zbliżał się Wielki Post. Męki Pańskiej – konsekwentnie - grać nie chciałem. Poza tym, takie przedsięwzięcie wymagało czasu, kostiumów, dobrej scenografii i większej liczby aktorów. Pomyślałem, że mogę zamiast tego pokazać zawsze aktualną historię współczesnego Szymona – ze Stalowej Woli na przykład. Kanwą scenariusza był krzyż stojący pośrodku miasteczka. Miejsce kultu mieszkańców, ale kłopotliwy problem pani burmistrz i jej sekretarza. Dla przyciągnięcia ogromnego kapitału, który ożywiłby upadające miasteczko należało spełnić warunek bogatego inwestora, czyli usunąć krzyż. Do wykonania tego niecnego zadania należało znaleźć … Szymona.
To było trudne wyzwanie aktorskie dla młodych adeptów sztuki teatralnej. To było trudnym wyzwaniem dla mnie, gdyż projekt wymagał minimum realiów scenograficznych. Zwróciłem się z tym do ks. Proboszcza.
Czekałem cierpliwie dwa tygodnie, ale prośba została spełniona.

   Wielką wagę przywiązywałem do scenografii, na przekór powszechnej manierze, która scenografię sprowadzała
do przesadnego symbolizmu. Wystarczył stołeczek, stolik lub krzesełko, a reszta była domyślna.
Ja lubiłem wystroje na scenie, w miarę możliwości okazałe i dopracowane w każdym szczególe.
Do tego potrzebowałem wsparcia z zewnątrz. Wsparciem okazał się pan „złota rączka”, czyli Tomasz Czarnecki.
To on sprawił, że na scenie pojawiły się duże, drewniane ścianki na kółeczkach i parawaniki obite czarnym płótnem. Mając takie możliwości mogłem powoli rozwijać, jeszcze nie skrzydła, ale scenograficzne „skrzydełka”.
   Rozdałem teksty. Zaczął się kolejny etap intensywnej pracy i prób „czytanych”. Niesieni pierwszym sukcesem, młodzi aktorzy ruszyli do boju. Novum było granie na trzech scenach. Na głównej i po obu jej stronach.
Na scenie lewej stał problematyczny dla władz miasteczka krzyż. Na scenie prawej był gabinet pani burmistrz. Główna scena prowadziła widza do sedna całej intrygi, czyli do mieszkania rodziny Maciejczyków.
   Wyrachowaną panią burmistrz wyśmienicie zagrała Ania Turek. Szarą eminencję podstępnego planu zagrał jej sekretarz  - Tymoteusz Kucia. Narratorką była Roksana Banasiak, a rolę tytułowego Szymona zagrał Maciej Ptak. Emocjonalny przekaz podbiła gra Asi Lebiody, jako czujnej i wrażliwej żony Macieja.
   Druga premiera naszego teatru przyciągnęła tak wielu widzów, że trzeba było dostawiać krzesła.
Owacje po spektaklu trwały długo, a aktorzy wiele razy wywoływani oklaskami powracali na scenę, by kolejnym, głębokim i wdzięcznym ukłonem podziękować za uznanie.
  „Stację piątą” graliśmy w marcu i kwietniu 2015 roku pięć razy, a rok później jeszcze cztery razy.
W sumie dziewięć, przy komplecie widzów. To chyba nieźle, jak na początek.
   W kolejnej edycji tego spektaklu - po odejściu Asi Lebiody, w rolę żony Macieja wcieliła się Mariola Laskowska.

Błazen
Drugi „sukces” sprawił, że młodzi aktorzy chcieli grać jeszcze i ponaglali mnie do napisania kolejnego scenariusza. Zabrałem się do pracy. Wkrótce powstał scenariusz na podstawie baśni, którą napisałem kiedyś do szuflady. „Błazen” to alegoryczna opowieść o infantylnym królu, który spragniony zabawy i nieustannej przyjemności zatraca sens własnego królestwa i swoich poddanych. Ostatecznie traci władzę, ulegając podstępnej polityce … nadwornego błazna, który w finale zasiada na tronie królewskim. Tym razem postawiłem na bogatą i stylową scenografię
oraz na barwne historyczne kostiumy, które wypożyczyłem z Miejskiego Domu Kultury. I znów zagraliśmy na trzech scenach. Główna - stała się salą tronową króla Hedona, z wielkim oknem wiodącym na zamkowy taras, ściany zdobiły podświetlane witraże zrobione z kolorowej bibuły. Lewa scena stanowiła fragment chłopskiej chałupy
i wiejskiego podwórza, a na scenie prawej pałacowe krużganki będące miejscem ukrytego spisku przeciw … błaznowi. W królewskich komnatach pojawiło się ponad sto kolorowych baloników. Trzeba było mieć zdrowe płuca, by je nadmuchać, ale z pomocą przyszła mama Ani, Elżbieta Turek. Trochę czasu zajęło wypełnianie baloników powietrzem, ale przy tej sposobności nawiązaliśmy doskonały kontakt, który wkrótce przerodził się w prawdziwą przyjaźń trwającą do dzisiaj. Witraże, przez dwa tygodnie wykonywałem w domu, wycinając w tekturze ozdobne otwory, a potem wypełniałem je kolorową bibułą. Prawdziwy efekt można było podziwiać, gdy zawisły na scenie
i zostały odpowiednio podświetlone. O szczegóły i szczególiki zadbała moja „prawa ręka” Anna Kucia.

      Tradycyjnie rozdałem role i zaczęliśmy próby czytane. „Błazna” graliśmy w czerwcu 2015 dziesięć razy,
w tym cztery dla uczniów stalowowolskich szkół. Tytułową rolę zagrała Kinga Polak, królem była Ania Turek, nadwornym sekretarzem Tymoteusz Kucia, ministrami; Nikola Łażewska, Roksana Banasiak i Wiktoria Polak.
Rolę pokojówki i narratorki zagrała Joanna Lebioda, herolda Wiktoria Polak, a poddanego królowi wieśniaka Maciej Ptak.
      W drugiej edycji „Błazna” w 2018 roku błazna zagrała Mariola Laskowska, króla Maciej Ptak, sekretarza Tymoteusz Kucia, ministrów; Ania Turek, Monika Kołodziej i Gabriela Ostapowicz. Pokojówką i narratorką była Roksana Banasiak, a Herolda grał Norbert Laskowski.
      W tym spektaklu wybrzmiały trzy teksty napisanych po raz pierwszy przeze mnie piosenek, do których muzykę skomponowała Elżbieta Turek. Jedną z piosenek wykonywała Joanna Herdzik, obecnie studentka III roku Śląskiej Akademii Muzycznej, drugą zaśpiewała Ania Turek jako król. Poniżej przypominam tekst tej piosenki.

Królem być to trudna sprawa – królem być to nie zabawa.
Gdy się tyle ma na głowie – wciąż audiencje, wciąż posłowie.
Każdy chce coś utargować – coś przemycić, negocjować.
Tu rozkazy, tam decyzje – jakieś polityczne wizje.
To za dużo, to zbyt wiele – Nie wiem co to przyjaciele.
Zaś wrogowie, tych jest masa – Im smakuje tylko kasa.
Chcą ją zdobyć kosztem moim – Wróg mój dwoi się i troi.
Lecz straż wierna przy mnie stoi – Kto nie ze mną niech się boi.
Ja nie umiem innym być – Nudzą mnie mędrców androny
Ja chcę bawić się, chcę żyć – Chcę zabawy, nie korony!
Niech więc wszyscy na mym dworze – Bawią się o każdej porze.
Niech wiadomym wszystkim będzie  -Takie moje jest orędzie.

   Ojczyźniane przesłanie spektaklu, okraszone było dużą dawką humoru i włączenia widzów w akcję sztuki.
Pierwszy sezon kończyliśmy szczęśliwi i spełnieni, a ja już obmyślałem plany na następny sezon.
Miłą niespodzianką było zaproszenie wszystkich aktorów przez mamę jednej z aktorek Barbarę Banasiak,
na pyszny poczęstunek w pizzerii Verona. Spotkanie przy pizzy potwierdziło naszą więź i sens naszego działania.


Ważny gość
U progu wakacji wszystkim rozdałem tekst nowej sztuki, która od dłuższego czasu „uciskała” mą duszę.
„Ważny gość” to najdłuższy jak dotąd scenariusz, bo spektakl miał trwać dobrze ponad godzinę.
Wszystkim powiedziałem, że po wakacjach spróbujemy to zagrać, o ile zdołają opanować teksty na pamięć.
Bardzo chciałem, by najnowsza premiera została wystawiona w ramach parafialnego pikniku w ostatnich dniach września. Nie wiem jak oni to zrobili, ale na pierwszym powakacyjnym, wrześniowym spotkaniu znali swoje teksty na pamięć. Termin premiery był nieodległy, ale byłem spokojny. I ja podczas wakacji nie próżnowałem.
Dekoracje i wyjątkowo liczne rekwizyty były już gotowe. Zamysł tej sztuki wymagał doskonałej synchronizacji, bowiem akcja odbywała się równolegle, naprzemiennie i dynamicznie na dwóch scenach. Miała wciągnąć widzów
w konflikt sąsiedzkich interesów, w „świętą” wojnę, której zwycięzcy mieli dostąpić zaszczytu goszczenia w swoim domu „ważnego gościa” - papieża, który na pielgrzymkowym szlaku nawiedzał ich skromne miasteczko.
Swoje role fantastycznie zagrali wszyscy. Roksana Banasiak i Joasia Lebioda, jako sprytne i podstępne siostry;
Ania Turek i Maciej Ptak jako małżeństwo niezbyt frasobliwe, ale przebiegłe i nieustępliwe. Rolę księdza wikarego zagrał z polotem Tymoteusz Kucia, a Ania Jocek jako wścibska sąsiadka rozbawiła widzów.
Epizodyczną, ale znaczącą rolę policjantki odegrała Nikola Łażewska. Ten spektakl zdobył serca publiczności,
która śmiechem i spontanicznymi oklaskami kibicowała obu stronom sporu.
  W drugiej edycji tego przedstawienia sprytne siostry zagrały Roksana Banasiak i Mariola Laskowska, policjantkę Monika Kołodziej, a ochroniarza Norbert Laskowski.
  „Ważny gość” był grany najczęściej, bo dwanaście razy. Ze wszystkich spektakli najbardziej utkwił
we wspomnieniach widzów. Przynajmniej na tym etapie naszej scenicznej „kariery”.


Marzenie
Pomyślałem, że warto zagrać coś zupełnie innego. Może monodram. Wyszperałem w swoich zapiskach szkic
pt. „Marzenie”. Napisałem go jakiś czas temu, gdy sam snując rozważania dotyczące marzeń, podsumowałem spełnione i te niespełnione. Powstał z tego bardzo długi tekst, który przerobiłem na krótszy, ale niełatwy scenariusz. Rozpisałem role, a w głównej obsadziłem, czyli wrzuciłem na głęboką wodę Anię Turek. Wiedziałem, że nikt poza nią z naszego aktorskiego grona, wyzwaniu nie podoła. Nie był to typowy monodram, ale przeważał monolog.
Dłuższy czas Ania stojąc vis a vis publiczności, stopniowo „krok po kroku” otwierała „skrzypiące wrota” ich zapomnianych marzeń. Potem, podążając wokół widzów spotykała pozbawione marzeń osoby; filozofa, (Tymoteusz Kucia), zapomnianą przez dzieci matkę (Joanna Lebioda), bankiera (Maciej Ptak i zamiennie Gabriela Ostapowicz), rozkapryszoną jutuberkę (Roksana Banasiak), niespełnioną podróżniczkę (Anna Jocek). Scenografia i rekwizyty były ubożuchne, na miarę naszych możliwości. Przed spektaklem każdy z widzów, witany przez aktorów ( ten zwyczaj przetrwał do dzisiaj) – wchodząc do sali teatralnej otrzymał niewielką kartkę, swego rodzaju osobistą ankietę marzeń. Ten osobliwy marzycielski bilans miał obudzić refleksję, tęsknotę i nadzieję. Czy tak się stało nie wiem. Nigdy nie wiadomo „z czym” w sercu i duszy widz wychodzi po spektaklu.

         W „Marzeniu” ważną rolę miała muzyka i teksty piosenek. Napisałem kilka tekstów do konkretnych utworów muzycznych. Należało je jeszcze zaśpiewać i nagrać. To niełatwe wyzwanie podjęła i zrealizowała niezawodna Elżbieta Turek, która napracowała się, by i moje marzenie spełnić. Powstała płyta ze śpiewem wokalistów.  

Świat jest piękny, choć nie każdy o tym wie.
Kiedy marzysz i wierzysz, gdy otwierasz oczy swe.
I wyburzasz swą twierdzę, w której tkwisz już od lat.
Trzeba się odważyć, by czym prędzej ruszyć w świat.
Wtedy trudne nie jest to, co - przed tobą - lecz zło,
które wdarło się i krzyczy: stop!!!

        
     „Marzenie” miało jeszcze jeden widoczny skutek. Gdy widzowie opuścili salę, odbyło się pierwsze spotkanie rodziców, ks. Proboszcza i opiekuna grupy teatralnej. Spotkanie to zainicjowałem dużo wcześniej, podając przez młodych imienne zaproszenia. Chciałem, by rodzice dowiedzieli czyjej opiece powierzają swe utalentowane „pociechy”. Uznałem, że warto się poznać, porozmawiać, przedstawić plany – zarówno rodzicom jak i gospodarzowi miejsca. Pierwsze minuty spotkania przypominały szkolną wywiadówkę, ale z upływem czasu atmosfera –
ze szkolnej, stawała się teatralna. Pojawiła się dyskusja. Pojawiły się głosy uznania, podziwu i zachęty.
Żadne spotkanie nie może zakończyć się bez deklaracji i obietnic. Tak było tym razem. Obietnic wiele nie było,
ale jedna deklaracja ucieszyła wszystkich. W kontekście najnowszej premiery, wkrótce miało się spełnić nasze marzenie o wyjeździe do Krakowa. Pragnęliśmy odwiedzić Teatr Stary i obejrzeć spektakl w doborowej obsadzie.
To marzenie się nie spełniło, ale trwa do dzisiaj, i póki co zapisałem je w mojej „ankiecie”, jako jeszcze nie spełnione. Jednak od tego spotkania, na ulicy, w sklepie, czy kościele poznawaliśmy się wszyscy,
zawsze z życzliwym uśmiechem i pozdrowieniem. Ten spektakl graliśmy tylko cztery razy, a szkoda.
Był trudnym wyzwaniem aktorskim, scenograficznym i realizacyjnym, ale także niełatwym dla widzów.
To tak jak z marzeniami.


Nazwa i tożsamość
Dotąd nie przywiązywałem szczególnej wagi do nazwy, którą miałby mieć nasz teatr. Póki co, naturalną nazwą pozostawał przymiotnik „parafialny”. Jednak młodzi entuzjaści sceny chcieli „się nazywać”.
Ich pragnienie było ze wszech miar oczywiste i racjonalne. Rozumiejąc te oczekiwania ogłosiłem „szybki” konkurs na nazwę. Podczas kolejnego sobotniego spotkania, zostałem zasypany plejadą pomysłów.
Prawdziwa fontanna propozycji. Dokonaliśmy wstępnej selekcji, potem kolejnej. Spośród wielu propozycji przytoczę niektóre; „To my”, „Och”, „Naturalni”, „Stalowy teatr”, „Teatr na Zatorzu”, „I już”, „Trójca”, „Michałki”, „Antrakt”,
„OK 57” i kilka innych, mniej lub bardziej ciekawych propozycji. Dyskusja była długa i emocjonalna.
W głosowaniach przepadały kolejne nazwy. I wtedy padło pytanie: A pan jaki ma pomysł?
Moja odpowiedź brzmiała: „Czwarta ściana”. Pytającym oczom i uszom wyjaśniłem sens takiej propozycji. Wywiodłem ją z oczywistości, jaką są trzy ściany okalające sceniczną rzeczywistość każdego teatru.
Ale ten realny trójwymiar stanowił barierę, albo furtkę do ściany czwartej – do widowni, do odbiorców, do każdego z osobna siedzącego w swoim fotelu widza. Ta jedyna ze ścian, która będąc niewidoczną – była sposobnością wyjścia poza formę, poza schemat - „my i oni”. Przekroczenie czwartej ściany była szansą na wyjście poza linię oddzielającą scenę od widowni. Niczego nie narzucałem, ale wszyscy tę nazwę zaakceptowali zgodnie.
Nie przetrwała jednak długo. Coś mnie tknęło, by poszperać w internecie.
Wpisałem w przeglądarce hasło „czwarta ściana”. Po sekundzie wiedziałem, że istnieją już, przynajmniej dwa teatry o tej samej nazwie. Zajrzałem na ich strony, by dowiedzieć się więcej. Jeden z nich działał na Śląsku, drugi na Podlasiu. Ten pierwszy był nawet stowarzyszeniem, a jego dorobek artystyczny był imponujący.
Drugi był – o paradoksie – teatrem parafialnym. Postanowiłem drogą elektroniczną napisać do obu, pytając czy ich nazwa nie jest zastrzeżona. Odpowiedź nie nadeszła nigdy. Na najbliższej próbie podzieliłem się tym z aktorami. Wspólnie zdecydowaliśmy, by nazwę zmienić. Ale jak? Powrócić do „Och” itp.? Długa debata zaowocowała kompromisem i prawie nową nazwą: Czwarta Scena.
Sprawa została załatwiona i już nigdy więcej do tej kwestii nie wróciliśmy. Czwarta Scena przyjęła się na dobre.



Czwarta Scena i „Cztery sceny”
Teatr to treść, ale i forma. Poszukiwanie nowej formy chroni przed szablonem, który może widzów nużyć.
Wpadłem na pomysł, by kolejny premierowy spektakl miał formę czterech miniatur. Dwie miniatury zagraliśmy
na scenie lewej, a dwie na głównej. Każdą część poprzedzała podświetlana plansza z tytułem.
Akcja pierwszej i czwartej części odbywała na scenie głównej, która była kaplicą mniszego klasztoru, z dużym krucyfiksem i klęcznikiem. Czerń i czerwień oraz blade światło tworzyły klimat kontemplacji i bliskości Boga.
Mnicha zatopionego w modlitwie zagrał Tymoteusz Kucia. Gdy w tę ciszę wtargnął świat komercji i żądzy sensacji
w osobie redaktorki stacji radiowej, którą zagrała Ania Turek, okazało się, że oba światy dzieli ogromny dystans
i różnica w rozumieniu pojęć fundamentalnych.

       Cześć druga i trzecia była grana na scenie lewej, która przedstawiała fragment miejskiego osiedla przy skrzyżowaniu ulic z ławeczką pośrodku. W części zatytułowanej „Sumienie”, postawa bohaterów obnażyła ludzką hipokryzję, uprzedzenia i pogardę, a wyraziła to świetna gra Roksany Banasiak, Joanny Lebiody – lokalnych plotkarek i „niema” gra Nikoli Łażewskiej, jako niewidomej dziewczyny.
       W kolejnej miniaturze zatytułowanej „Prawo”, ta sama ławeczka stała się miejscem sądu nad prawem do prawa. Pośród wszystkich praw zapomniano o prawie do prawdy. Zagorzałych dyskutantów zagrali: Ania Jocek, Maciej Ptak, Anna Turek i Tymoteusz Kucia. Epizodyczną rolę zagrała Gabriela Ostapowicz, która dołączyła do naszego teatralnego grona. W ostatniej części pt. „Ty zawsze przy mnie stój” nie padło ani jedno zdanie. Tutaj akcja była rozpisana w czasie, w jakim trwał utwór muzyczny. Nikola Łażewska, jako symbol człowieka obciążonego życiem, weszła na półmroczną scenę ciągnąć za sobą, splecione sznurkami, opisane grzechami i słabościami pudła. Upadając, przytłoczona ich ciężarem, w geście ostatniej nadziei wyciągnęła drżącą dłoń ku Jezusowi na krzyżu.
I wtedy pojawiły się aniołowie, którzy rozcinając więzy, podniosły postać i poprowadziły ku krzyżowi.
Aniołów Stróżów zagrały Roksana Banasiak i Joanna Lebioda. Ta nowa forma spodobała się widzom.
Świadczyły o tym owacje, a potem długie rozmowy po spektaklu. Poza klęcznikiem, krzyżem i ławeczką,
pozostałe rekwizyty i dekoracje były dziełem naszego starania. „Cztery sceny” graliśmy sześć razy.
Cztery teraz, dwa – dwa lata później. Wtedy dobrych aniołów zagrała Weronika Banasiak i Milena Topa.
Joannę Lebiodę zastąpiła Mariola Laskowska, która dołączyła do naszego teatru. Asia Lebioda rozstała się z nami
z powodu przeprowadzki do Niska.


Media i Public realtions
Tzw. „social image”, jak dotąd był nam obcy, ale po premierze „Ważnego gościa” zainteresował się nami pan Mirosław Walec, parafianin i doświadczony kamerzysta. Gdy się spotkaliśmy nie szczędził słów uznania, bardzo pragnął uwiecznić naszą aktywność. W ustalonym terminie zagraliśmy Ważnego gościa bez udziału widzów. Zaopatrzony w dwie kamery operator nagrywał scenę po scenie. Potem je zmontował, a każdy z aktorów otrzymał w prezencie płytę z nagraniem i ze „spersonalizowaną” okładką. Od tej pory każda kolejna premiera była rejestrowana, a ich nagrania trafiły do domowych archiwów ku pamięci. Dwie lub trzy premiery montowaliśmy
bez widzów, ale uznaliśmy, że bez bezcennej reakcji publiczności zapisy są studyjne i nieco sztuczne.
Następne nagrania, z udziałem widzów był strzałem w „dziesiątkę”. Później zainteresowała się nami telewizja kablowa „Stella”, która w Magazynie Kulturalnym zaprezentowała kilkuminutowy materiał z drugiej edycji
„Pustego miejsca”, z komentarzem przychylnym i promującym nasz teatr. Spory materiał o nas pojawił się
w miesięczniku „Nasz czas” wydawanym przez pana Piotra Jackowskiego. Wzbogacony fotkami ze spektakli i moim  tekstem, zajął aż dwie i pół kolumny pisma. Przy kolejnej premierze, po spektaklu dyktafon do moich ust przystawił redaktor „Gościa niedzielnego” - pan Andrzej Capiga. Nieco zaskoczony, opowiedziałem skondensowaną historię parafialnego teatru i kilka słów, o dopiero co obejrzanym spektaklu. W papierowym i internetowym wydaniu pokazano jedno zdjęcie i jedno moje zdanie. Reszta była „kreacją” redaktora, a do tego przekręcono moje nazwisko.

   Dziennikarską rzetelnością wykazał się piszący do „Sztafety” pan Bogusław Kopacz. W jego artykułach, poza opisem treści były refleksje i obiektywna informacja o nas. Do listy mediów trzeba dopisać Telewizję Miejską,
która w krótkim materiale o „Zdarzeniach teatralnych” zmontowała wypowiedzi kilku reżyserów i aktorów.
Tym razem także się zawiodłem, bowiem moje i kilku aktorów – przekręcone nazwiska były niemiłym zaskoczeniem. Od tej pory moje – nasze kontakty z mediami zredukowałem do … zera.


Sezon 2016/2017

     Szczęśliwie dotarliśmy do tzw. drugiego „sezonu” teatralnego, który okazał się sezonem aktywnym i pracowitym.
Podczas wakacji zrodził się pomysł, by w naszej parafii zainicjować – nie nową, bo praktykowaną w Polsce od kilku lat tzw. „Noc świętych”. Jak mawiają: „pomysł ma wielu ojców, a wykonawca jest jeden”.
Jakieś nieznane mi gremia wybrały i wskazały wykonawcę. „Los padł na … Piotra”. Wyzwanie podjąłem.
W ciągu kilku dni rozpisałem scenariusz   pionierskiego wydarzenia, które miało się odbyć w wigilię Wszystkich Świętych – 31 października. Nowa tradycja miała być alternatywą dla przeszczepionego z zachodu na polski grunt obrzędu zwanego Halloween. Trzeba było znaleźć antidotum dla wypatroszonej i podświetlonej dyni, łażących
od domu do domu kościotrupów i osładzany darmowymi cukierkami upiorny obrzęd. Mój, zaakceptowany przez „mocodawców” scenariusz zakładał trzy części:
Pierwszą była uroczysta Msza Święta, z udziałem kapłanów dekanalnych, wiernych i relikwiarzami świętych
i błogosławionych postawionymi na ołtarzu. Drugą częścią wydarzenia był spektakl w naszym wykonaniu,
a trzecią adoracja Najświętszego Sakramentu w kościele, ubogacona śpiewem chóru i muzyków, pod kierunkiem Elżbiety Turek.
Chór przystąpił do prób, ktoś zorganizował relikwie, a ja - skoro wymyśliłem spektakl, to go zrobiłem.
W kilka dni powstał scenariusz spektaklu „Fabryka świętych”. Scena przedstawiała wypełnione sztalugami wnętrze pracowni malarskiej, na ścianach wisiały portrety świętych i błogosławionych. W nieco humorystycznym tonie zaprezentowaliśmy sylwetki niektórych świętych i ich często ciekawe żywoty. W pracowni pojawiali się kolejni klienci zainteresowani kupnem lub zlecający namalowanie świętego portretu. Właściciela pracowni zagrał Tymoteusz Kucia, a jego współpracowników; Maciej Ptak i Nikola Łażewska. W rolę zacnych klientów wcieliły się; Mariola Laskowska, która dołączyła do naszego grona, Roksana Banasiak, Gabriela Ostapowicz i Anna Jocek. W trakcie spektaklu wybrzmiały dwie piosenki, do których muzykę napisała Elżbieta Turek, a wykonawcami były utalentowane siostry Monika i Anna Turek.

Namaluj mi proszę świętego / z krwi i kości stworzonego.
By nieziemski dał warunek / lecząc mą słabą naturę.
Namaluj mi obraz prawdziwy / bym nie był człowiekiem lękliwym,
a pędzlem uczyniony rysunek / nieba niech wskaże kierunek.
Namaluj mi portret człowieka / który wie, że droga daleka,
do najprawdziwszego celu / bym znalazł się pośród wielu.
Którzy z tych świętych obrazów / nie szczędzą pouczeń i razów
które, gdy mądrze pojęte / co zwykłe zamienią w święte.
Namaluj mnie proszę samego / szarością przygniecionego,
bym zapatrzony w Ciebie / nie w ramkach był, lecz w niebie.

   „Fabrykę...” graliśmy dziesięć razy, w tym roku cztery, w następnym sześć – w tym cztery dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjum.


Awaria
Zbliżały się kolejne święta Bożego Narodzenia. Należało szukać nowego pomysłu. Po ogłoszonym pod koniec września 2016 r. „castingu” do naszego teatralnego grona dołączyły cztery nowe osoby, a dokładniej – czworo dziewcząt objawiających żywe zainteresowanie naszym teatrem. Usilnie poszukiwałem sposobu, by w kolejnym spektaklu wystąpili wszyscy. I „starzy” i nowi. Starzy byli w wieku 14 – 15 lat, a „nowe” kandydatki liczyły osiem
i dziewięć wiosen. Dołączyły do nas: Weronika Banasiak - siostra Roksany, Milena Topa, Katarzyna Ogonowska
i Lena Ilnicka. Skład idealny do jasełek, ale jak zawsze – jasełka zostawiałem innym. Poszukiwanie inspiracji trwało jakiś czas. Pisałem szkice, po czym je kasowałem. I tak kilka razy. I wtedy pojawiło się wspomnienie z dawnych lat, gdy z dziećmi przygotowałem teatr cieni. Teatr cieni nie jest łatwym wyzwaniem, ale ma jeden plus. Nie trzeba się uczyć, niekiedy długich i trudnych tekstów. Jednak technika cieni wymaga wyobraźni i absolutnej koordynacji. Postanowiłem pójść tą drogą. Powstał zamysł „spektaklu w spektaklu” pod tytułem „Awaria”. Po długich staraniach udało mi się zdobyć biały materiał, który profesjonalnie pocięła, a potem zszyła pani Krystyna Skalska.
Wkrótce teatr cieni był gotów i w odpowiedniej ramie zawisł na samym środku głównej sceny. Kolejny kłopotem było źródło światła, bez którego teatru cieni nie ma. Pan Tomasz pojawił się w odpowiednim momencie.
Udostępnił nam lampę, przydatną do robót budowlanych. Aktorów podzieliłem na grupy i rozpoczęliśmy próby.
Ze starymi – czytane, z młodymi „cieniowe”. Wszyscy bardzo cierpliwie i ciężko pracowaliśmy, ale były chwile,
gdy zdawało się, że nic z tego nie wyjdzie. Głównie z „cieniasami”, bo tak życzliwie nazywałem grającym za białym płótnem. Wydawało się, że to takie proste, a jednak nie. Ostatecznie, po wielu godzinach ciężkiej pracy udało się „zgrać” i ułożyć całość „Awarii”. Ten spektakl pamiętam wyjątkowo ciepło. Po pierwsze, z powodu zbliżających się świąt. Po drugie, z powodu wyjątkowego klimatu, jaki panował na widowni. Sala wypełniona po brzegi widzami, poddała się naszej świątecznej narracji. Ten spektakl grany był na trzech scenach. Na głównej – pierwszy plan przedstawiał pokój mieszkalny, a jego ściana, nieoczekiwanie stała się ekranem dla cieni, przedstawiających betlejemskie wydarzenia. To była historia wigilii, gdy w najważniejszym momencie nastąpiła awaria i nastała ciemność, a w niej objawiły się prawdziwe charaktery bohaterów. Rolę dozorcy zagrał Maciej Ptak, jego żonę Anna Jocek. W rolę babci wcieliła się „postarzona” Gabriela Ostapowicz, jej syna Tymoteusz Kucia, a jego żonę Mariola Laskowska. Ich córkę – Roksana Banasiak. Nie bez znaczenia były postaci narratorek budujących klimat Ani Turek
i Nikoli Łażewskiej. „Awaria” jest moim ulubionym spektaklem, a graliśmy go osiem razy. Sześć w 2016 r.
i dwa w 2018. Zawsze przy pełnej widowni i doskonałym odbiorem widzów.



Między premierami

     Przez sześć minionych lat, poza małymi wyjątkami spotykaliśmy się regularnie dwa, a nawet trzy razy w tygodniu. Od chwili rozdania kolejnych ról, kolejnych tekstów rozpoczynał się kolejny czas ciężkiej pracy.
Czas prób, niezliczonych powtórzeń, „ustawiania” głosu, choreografii, korekty „mowy ciała”, dykcji, usuwania błędów i doskonalenia tego co już dobre. Na próżno sięgam w pamięci choćby jeden raz, gdy ogarnęło wszystkich zniechęcenie. To było swoiste „perpetum mobile”, niekończąca się energia i zapał. Każdy aktor przyjmował kolejne role z  akceptacją i ciekawością. Naszą więź wzmacniały też inne wydarzenia. Okazją były np. urodziny, opłatek
lub zakończenie sezonu. Wyjątkową okolicznością spotkania były koncerty, spektakle i kabarety w MDK,
które wspólnie przeżywaliśmy dzięki wielkiej życzliwości Janusza Turka. Przez wszystkie minione lata,
na zakończenie każdego sezonu byliśmy gośćmi pani Barbary Banasiak w pizzerii „Verona”.
    Sympatycznym zwyczajem są wspólne powroty do domu po każdej próbie, gdy długo jeszcze rozmawiamy,
a tematów nigdy nie brakuje.


Słówko wieczorne

     Nastał czas ferii zimowych 2017. Wielu młodych rozjechało się na zimowiska lub do swych rodzin.
15 stycznia zadzwonił do mnie ks. Proboszcz z pytaniem i prośbą. Czy damy radę przygotować „coś” okolicznościowego na 30 stycznia. Dzień ten jest liturgicznym wspomnieniem bł. ks. Bronisława Markiewicza, założyciela michalickich zgromadzeń zakonnych. Okazało się, że „ktoś” kto miał przygotować owe „coś” zawalił
w ostatniej chwili. Należy dodać, że w roku 2017 ks. Proboszcz zapoczątkował w naszej parafii zwyczaj spotkań kapłanów i wspólnot parafialnych, nazwany „Przy sercu Ojca”. Formuła zakładała wspólne uczestnictwo we Mszy Św., po której wszyscy schodzili do sali teatralnej, gdzie zasiadali przy stołach, na których pojawiał się pyszny, pachnący i michalicki żur, podawany przez wszystkich kapłanów. Zanim to nastąpiło, goście byli świadkami programu słowno muzycznego, czegoś na kształt akademii, prezentującej życie, działalność i duchowość błogosławionego Bronisława.
Na pytanie Proboszcza, bez wahania odpowiedziałem – tak. Po drugiej stronie słuchawki usłyszałem westchnienie ulgi. To była akcja „na cito”. Poszperałem w książkach i w necie, zebrałem myśli. W ciągu kilku godzin powstał scenariusz tego pierwszego wydarzenia. Zapewne „serce Ojca” mi sprzyjało, bo na mój apel do aktorów, wszyscy odpowiedzieli pozytywnie. Próby zaczęliśmy 21 stycznia, po powrocie wszystkich. Godziny i minuty wykorzystaliśmy maksymalnie. W ciągu dziewięciu dni dokonaliśmy „volty”, dotąd niespotykanej. Jeszcze w dniu premiery,
do południa pomagaliśmy ustawiać stoły, rozkładać talerze i łyżki. Poza tym - byliśmy gotowi. Pierwsze spotkanie „Przy sercu Ojca” stało się faktem. Sala teatralna stała się widownią, jadalnią i sceną. A nasz występ pt. Słówko wieczorne, pomimo kilku niedociągnięć był udany i został nagrodzony brawami. Z pewnością był pierwszym dobrym daniem, przed podaniem dobrego żuru. Jeśli „coś” staje się „czymś”, to warto nawet w ostatniej chwili powiedzieć: tak. Z takimi aktorami – zawsze warto. Nie trzeba wymieniać ich nazwisk, bo wystąpili wszyscy, bez wyjątku.

108 róż

       Mój plan, by w każdy sezonie zagrać trzy premiery się ziścił. Można było ogłosić koniec kolejnego sezonu, ale …
Zbliżała się rocznica ważnego w historii Kościoła i narodu polskiego wydarzenia. To było niezwykle ofiarne męczeństwo stu ośmiu osób. Pośród nich byli synowie duchowi Ks. Markiewicza – michalici; ks. Władysław Błądziński i ks. Wojciech Nierychlewski. Oni i pozostali męczennicy, oddali swe życie Bogu, w kwiecie wieku.
Na tę okoliczność napisałem scenariusz i kilka wierszy. Jeden z nich, recytowany przez Anię Turek i Nikolę Łażewską brzmi jak motto i sens tragicznych okupacyjnych i zbrodniczych wydarzeń II drugiej wojny światowej.

Świętych życia róże ścięte – w kwiecie wiary niepojętej.
Jako dar z samego siebie – dla nagrody wiecznej w niebie.
Ufnie zjednoczeni z Bogiem – dumnie stanęli przed wrogiem.
Kolce strachu pochowały – darowały płatki róż.
Pan zawołał, aby przyszli – i nie kiedyś, ale już.
W mrokach dziejów ścięto  - sto osiem pięknych róż.
Zakwitły dla Boga – wystrzeliły kwiatem,
by zadziwić, by wzruszyć – by potrząsnąć światem.
Każda swą naturą – każda swoim bytem,
wiedziona twórcy tych róż – odwiecznym zachwytem.
W tyglu ognia doświadczeni – tak jak czyni się ze złotem,
A ogród dla stu ośmiu róż – zamienił się w Golgotę!

     Na 12 czerwca zaplanowałem kolejną  - czwartą w tym sezonie premierę. Z tekstami poszło gładko, ale scenografia
i oświetlenie było nie lada wyzwaniem. Gdy się robi misterium, a nie zwykły spektakl, szczegóły i szczególiki techniczne grają ogromną rolę. „Kilometry” przedłużaczy elektrycznych, ponad sto papierowych róż, wykonanych ręcznie i umieszczonych w formie kwiecistej kaskady, spływającej białymi, czerwonymi i kremowymi barwami,
od portretów do ziemi i poza scenę. Tę misterną pracę wykonała Anna Kucia. Duże grafiki portretów michalickich męczenników i scen obozowych wykonał Jacek Kawa. Przejmujące teksty, wzmocnione muzyką i zmieniające się oświetlenie robiło wrażenie i potęgowało przeżycie. Licznie przybyli widzowie, po spektaklu ocierali łzy wzruszenia. W tym nietypowym spektaklu wystąpili wszyscy aktorzy. W pamięci pozostała przejmująca deklamacja Roksany Banasiak, Ani Turek i Nikoli Łażewskiej. Emocjonalna narracja Macieja i Tymoteusza i poruszające wykonanie piosenek. Gościnnie z nami wystąpili; Monika Turek, Jarosław Michałkiewicz, Norbert Laskowski, Wojciech Sroczyński, Gabriela Ptak, Lena Ilnicka, Milena Topa i Anna Topa. A potem wszyscy rozjechali się na wakacje.


Sezon 2017/2018

      Po wakacjach, nowy sezon zaczęliśmy powtórką. Oczywiście był to „Ważny gość”. Nie do zdarcia ten spektakl
i zawsze przyciągający niezawodnych widzów. Zagraliśmy go trzy razy na przełomie października i listopada.
W grudniu przed Bożym Narodzeniem dwukrotnie powtórzyliśmy „Awarię”, a potem przyszedł nowy rok i ferie zimowe. Zbliżała się kolejna rocznica śmierci błogosławionego założyciela michalitów, ks. Bronisława Markiewicza. W styczniu miało się odbyć kolejne – drugie spotkanie wspólnot parafialnych „Przy sercu Ojca”.
Pytanie Gospodarza brzmiało: Podejmiecie się? Zrobicie to?  Moja odpowiedź była krótsza, niż pytanie; - Tak.
Tym razem mieliśmy atut, jakim był czas wystarczający do przemyślenia tego ważnego wydarzenia.
Podjąłem się zorganizowania dwóch rzeczy. Spektaklu okolicznościowego i przygotowania od początku do końca tzw. cateringu. Na widowni ustawiliśmy szesnaście dużych stołów i krzeseł na ponad dwieście osób.
Na stołach pojawiły się, oprócz białych obrusów, talerzy i sztućców, stroiki, ozdobne świece, patery z ciastem, koszyki z chlebem i przy każdym talerzu małe, ręcznie wykonane papierowe róże. Scena przedstawiała portret
Ks. Markiewicza i grafiki, które symbolizowały główne ideały tego męża Bożego. To było duże przedsięwzięcie. Powstał scenariusz, w którym bardzo starałem się uniknąć, powielanych od lat w tego typu inscenizacjach „markiewiczowskich” szablonów. Dokopałem się do mało znanych tekstów i faktów Jego życia. Tam odnalazłem epizod „malinowy”, gdy ks. Bronisław wsłuchując się w rozliczne troski swoich małych wychowanków, prowadził ich do malinowego ogrodu. Tam, ofiarował każdemu garść zerwanych malin. Tytuł był gotowy - „Garść malin”.
Całkiem „przypadkowo” w tym czasie wpadła w moją „garść” płyta z nagraniami piosenek autorstwa Eli Turek,
która w naszej parafii ponad dziesięć lat tworzyła oratoryjno – parafialną scholę. Dotąd nie spotkałem tak dojrzałych tekstów. Nie banalne, jak te które już znałem. Trafne, sprawne i … ładne.
Kolejny pomysł zrodził się po odsłuchaniu płyty. Trzy w jednym; wieczór przy żurze, inscenizacja i niespodzianka dla autorki – jej piosenki były kanwą całego wieczoru. I słowo stało się … faktem. Po Mszy świętej, wszystkie miejsca przy stołach zajęli przybyli zacni goście. W bardzo klimatycznej prezentacji scenicznej wystąpili wszyscy nasi aktorzy. Po każdej sekwencji, wyznaczona osoba stawiała na kolejnych stołach maliny. Stworzony na tę okazję chórek śpiewał piosenki. Główne „partie” wykonywały siostry; Monika i Anna Turek oraz Mariola Laskowska. Wspólnie i dwukrotnie wykonana na zakończenie, przez wszystkich obecnych piosenka „Malin garść” dopełniła sens
i cel tego spotkania, a „serce Ojca” było nad wyraz wyczuwalne. Przygotowaliśmy ponad dwieście miejsc przy stołach. Wszystkie były zajęte i trzeba było dostawiać krzesła. Potem był żur, podany fachowo i sprawnie przez naszych pasterzy. Klimat tego dnia pamiętam do dziś. Może i ktoś jeszcze. Tygodnie prób, tygodnie przygotowań, nauka tekstów, ćwiczenia śpiewu, montaż dekoracji, oświetlenia, dźwięku i czas przez wszystkich ofiarowany,
wydał owoc obfity. Czego jeszcze można pragnąć? A „Czwarta Scena”, kolejny raz potwierdziła klasę.

Róże teatralne

      Zrodził się pomysł, by zebrać w jednym miejscu wszystkie parafialne grupy. Cel był jasny: integracja, wzajemne poznanie i prezentacja swoich osiągnięć. Chętnie podjąłem się realizacji tego zadania. Rozpisałem scenariusz,
który dotarł do liderów wszystkich wspólnot. 23 marca po Mszy św. wieczornej licznie przybyli członkowie
i przedstawiciele wspólnot zeszli do sali teatralnej. Spotkanie rozpoczął spektakl pt. „Ty zawsze przy mnie stój”
w wykonaniu „Czwartej sceny”, nagrodzony brawami. Potem liderzy 19 grup parafialnych, ze sceny kolejno przedstawiali „CV” swoich wspólnot. Przed końcowym przemówieniem ks. Proboszcza nastąpił zainicjowany przez nas ceremoniał – corocznej nagrody w postaci „teatralnej róży wdzięczności”. Była wręczana osobom,
które w szczególny sposób wspierały i promowały nasz teatr. Pierwszymi laureatami byli: ks. Mieczysław Kucel, Elżbieta Turek, Anna Kucia, Mirosław Walec i Tomasz Czarnecki. W późniejszych latach róże otrzymali: Janusz Turek, Jacek Kawa, Andrzej Ptak, Jan Czokało, Barbara Banasiak i Anna Topa.


„Dziwne ogłoszenie”
Kilka razy próbowałem zliczyć, ile w ciągu minionych lat widzów gościliśmy w naszej sali teatralnej.
Dotąd nie prowadziłem statystyk, opierałem się więc na tym co zapamiętałem lub co można było zobaczyć
na nagraniach. Jednak wszelkie rekordy frekwencji miał najdziwniejszy spektakl zatytułowany „Dziwne ogłoszenie”. W sumie obejrzało go ponad sześćset osób. Było to możliwe, gdyż na kilka dni przed rozpoczęciem wakacji zaprosiliśmy uczniów stalowowolskich szkół. Najpierw jednak zaprezentowaliśmy się przed naszą stałą i wierną publicznością, która jak zawsze, znakomitą liczbą widzów potwierdziła sens naszego istnienia. Dla nich graliśmy cztery razy, weekend po weekendzie. W kolejnym tygodniu dawaliśmy po dwa spektakle przez trzy kolejne dni.
Sala zapełniła się dziećmi i młodzieżą kilku klas ze szkoły podstawowej nr 1, nr 4, z „katolika” i ze szkoły społecznej wraz z wychowawcami i nauczycielami. Scenariusz powstał „naprędce” pod wpływem naszych teatralnych dyskusji
o potrzebie przyciągnięcia młodych widzów. W przededniu wakacji to nie było trudne, a nawet zbawienne dla nauczycieli, którzy ostatnie, upalne dni spędzali z uczniami na spacerach po miejskich parkach i skwerach.
Przekaz sceniczny był prosty; czytanie książek jest sprawą ważną, ale czytanie bez zrozumienia może sprawiać wiele kłopotów. Trwające „godzinę lekcyjną” przedstawienie rozbawiło widzów i wciągnęło w akcję.
Główną rolę zagrała Mariola Laskowska, pozostałe role; Maciej Ptak, Tymoteusz Kucia, Anna Turek, Nikola Łażewska, Gabriela Ostapowicz. Narratorami były zamiennie – Agata Smolińska i Monika Kołodziej, oraz Norbert Laskowski. W roli dokuczliwych skrzatów wystąpiły: Katarzyna Ogonowska, Milena Topa i Lena Ilnicka.
Tuż przed premierą Ania Turek doznała dotkliwej kontuzji stopy. Należało ratować sytuację i na „cito” zmieniłem tekst, który tę kontuzję uwzględnił. Było tak, jakby tak być miało. Śmiech, oklaski i podpowiedzi widzów były doskonałym „paliwem” dla wszystkich aktorów. Tuż przed finałem, gdy miały się rozstrzygnąć losy dokuczliwych skrzatów, narratorzy dali widzom możliwość wyboru, podając dwa warianty: pesymistyczny i optymistyczny.
Wybór był przewidywalny. Wszystko skończyło się dobrze, jak to w bajkach bywa. To kolejny niezapomniany spektakl. Niestety ostatni z udziałem Nikoli, która pożegnała się z nami. Zrobiła to z klasą, a pożegnanie było wspaniałą okazją do kolejnego spotkania przy wspomnieniach, czymś na ząb i pamiątkowej „rodzinnej” fotografii. To był też pierwszy i ostatni występ Agaty. Odeszła bez „imprezy” pożegnalnej, ale z klasą.

Jej – jedyny i krótki epizod sceniczny zasługuje na uwagę, jak każdy talent.


Garderoba jak alkowa
Każdy, kto choć trochę rozumie teatr wie, że teatr to nie tylko scena. To także kulisy i garderoba.
To są „święte” dla aktorów strefy. U nas przez te wszystkie lata była to „pięta Achillesa”.
Naturalnym i jedynym miejscem, który nadawał się na aktorską garderobę była sala Anielska. Tak było w naszym mniemaniu, w rzeczywistości było gorzej. Zarówno podczas prób jak i przed spektaklami, w najbardziej niewłaściwym momencie, gdy młode aktorki zmieniały stroje, wchodził kościelny, sprzątaczka lub inne osoby. Panowie przebierali się za kulisami, ale i tam nie mieli poczucia alkowy. Przed wielu laty było tu takie „bezpieczne” dla aktorów miejsce. Dziś nie ma po nich śladu.

Bolączką był brak dużych, odpowiednio oświetlonych luster, bo przecież teatr to twarz, makijaż, fryzura i kostium… Garderoba to także miejsce na skupienie przed występem, sposobne do ćwiczeń i powtórzeń, gestów i min, których nikt nie powinien widzieć. Najgorzej było, gdy „anielska” garderoba stawała się kuchnią, magazynem lub miejscem spotkań innych wspólnot parafialnych. Musieliśmy dezerterować i szukać azylu „po kątach”.
Moim marzeniem są prawdziwie teatralne garderoby, a przynajmniej ich namiastki. Pod warunkiem, że dla aktorów byłyby namiastką alkowy.


Wigilijna niespodzianka
10 listopada 2018 r. otrzymałem propozycję, by przed Bożym Narodzeniem przygotować świąteczne przedstawienie dla oratorium z udziałem podopiecznych. Wahałem się z powodu krótkiego czasu na przygotowania i pracę
z dziećmi, ale w końcu – zaznaczając, że nie będą to jasełka – uległem. Rozpisałem scenariusz dla 22 osób
i zaczęliśmy próby. Napracowaliśmy się wszyscy, zwłaszcza najmłodsi aktorzy. Spektakl miał prosty przekaz,
że nie prezenty i jedzenie jest najważniejsze podczas świąt, a rodzina, miłość wzajemna i szacunek oparty na Bogu, który przychodzi jako Dziecię do ludzi. 17 grudnia widownia wypełniła się rodzicami i zaproszonymi gości.
Byli przedstawiciele władz miasta, policji, straży pożarnej, a także Przełożony Generalny michalitów,
dyrektor oratorium i nasz Proboszcz. Półgodzinne przedstawienie oczarowało widzów, którzy dołączyli do wspólnie śpiewanych kolęd. Połączone siły oratoryjne i naszego teatru dobrze wypełniły swoje sceniczne zadanie
i udowodniły, że nie tylko jasełka ale inne formy idealnie pasują do zagrania w okresie betlejemskich świąt.


Główna rola
Nadszedł rok 2019. Ledwo minęły ferie zimowe, podczas których prób nie było, rozpoczęliśmy prace nad nowym spektaklem pt. „Główna rola”. Opowieść o rozterkach, które pojawiają się gdy trzeba dokonać wyboru, o konflikcie wartości tradycyjnych i nowoczesnych. Trudny i długi spektakl, w którym przeplatają się wątki poważne z ironią
i sarkazmem. Swoje role świetnie zagrali Ania Turek i Tymoteusz jako tradycyjne, prowincjonalne małżeństwo.
Ich córkę, zauroczoną światem nowoczesnym, zagrała Mariola Laskowska. Jej przyjaciela i piszącego dla niej scenariusze zagrał Maciej Ptak. Przed Moniką Kołodziej pojawiło się pierwsze duże wyzwanie aktorskie,
które podjęła z powodzeniem jako bezwzględnie cyniczna i pragmatyczna „pani menadżer. Trwający 65 minut spektakl trzymał w napięciu i niepewności, jakiego wyboru dokonają wszyscy bohaterowie tej opowieści.
„Główna rola” cieszyła się zainteresowaniem i dużą frekwencją. Ten spektakl graliśmy cztery razy, a w marcu zaprezentowaliśmy ją w stalowowolskim MDK podczas cyklicznej imprezy „Zdarzenia teatralne”.



Piąta pora roku
     Kalendarz naszych zajęć był wypełniony terminami, a my pracą. Między przygotowaniami do „Zdarzeń teatralnych” ćwiczyliśmy teksty i scenariusz wydarzenia literackiego, jakim miał być wieczór autorski pani Barbary Dymek, stalowowolskiej poetki. Ten zamysł był ukłonem dla autorki, która nie należąc do literackich areopagów pozbawiona była możliwości zaistnienia w szerszych niż rodzina i przyjaciele kręgach. Dla nas była to chwila odpoczynku
od spektakli, a jednocześnie okazją sięgnięcia po inne formy aktorskie. Aktorska młodzież uczyła się na pamięć tekstów wybranych wierszy, na próbach szukaliśmy sposobu ich prezentacji. Przygotowałem broszury z wybranymi tekstami, plakaty i zaproszenia. Informacja poszła w świat. 30 marca wieczorem pomieszczenie kawiarenki
„Pod skrzydłami” wypełniał gwar rozmów, oklasków i zapach kwiatów. Na wstępie autorka podzieliła się wspomnieniami i przemyśleniami. Potem na tle muzyki aktorzy recytowali i czytali wiersze i fragmenty prozy.
Z upływem czasu zrodziła się niepowtarzalna atmosfera, przybyli goście owacjami wyrażali uznanie, śmiechem kwitowali opowiedziane anegdotki, cichym wzruszeniem przeżywali smutne wspomnienia. Wszyscy aktorzy tego wieczoru pełnili dwie role; animatorów i gospodarzy, dbając o słodki poczęstunek i o wygodę gości.


Duszki i teatralne trolle
Wiele, wiele lat temu, jako młody chłopiec oglądałem w telewizji spektakl teatralny, który zrobił na mnie wielkie wrażenie. Tytułu niestety nie pamiętam, ale był tam krótki wątek o tym, że gdy scena i widownia pustoszeje,
gasną światła, cichnie muzyka … późną nocą pojawiają się tam teatralne „duszki”, trolle, które rozrabiają,
swawolą i na złość aktorom wszystko przestawiają. A potem znikają. W ciągu minionych sześciu lat przekonałem,
że to prawda „najprawdziwsza”. Te dowcipne i złośliwe „duszki” musiały mieć niezłą zabawę.
Już podczas pierwszego naszego spektaklu „Puste miejsce”, pod naszą nieobecność spałaszowały wszystkie słodkości przygotowane do przedstawienia i postawione na stole wigilijnym. Między jednym a drugim graniem „Stacji piątej” zniknęły drewniane elementy dekoracji, będące siedzibą pani burmistrz. Podczas przygotowań
do „Błazna” dowcipnisie pochowały gdzieś lampy służące do podświetlenia papierowych witraży. Nie oszczędziły nas, gdy graliśmy „Ważnego gościa”. Wtedy przydały im się deski do prasowania i żelazka.
Pewnie nie wiedziały, że od tych rekwizytów rozpoczynała się pierwsza scena przedstawienia. Duszki i trolle miały szczególne upodobanie do przedłużaczy elektrycznych, które niemal zawsze znikały w tajemniczych okolicznościach. Tak było podczas „Marzenia”. W ostatniej chwili „biegłem”, by przewody dokupić. W czasie „Czterech scen” łobuziaki schowały klęcznik, a podczas drugiej edycji „Fabryki świętych” - całą dekorację. Zniknęły ze sceny wszystkie sztalugi i obrazy, a trochę tego było. Tym razem okazało się, że zapowiadany koncert warszawskiego zespołu rockowego w ostatniej chwili, zamiast w kościele odbył się na naszej scenie. Trollom wybaczyłem, ale płakać mi się chciało, gdy kilka godzin przywracałem scenografię to pierwotnego kształtu. Gdy graliśmy drugą „Awarię” gdzieś ulotniła się stojąca lampa do podświetlenia teatru cieni. W „Słówku wieczornym” popsuły wzmacniacz i muzykę odtwarzałem ze zwykłego radiomagnetofonu typu „jamnik”. Kiedy naiwnie pomyślałem, że niewidzialne duszki odpuściły, one dwukrotnie, tydzień po tygodniu podeptały i zniszczyły ręcznie robione róże, umieszczone na długiej, białej wstędze będącej dekoracją do spektaklu „108 róż”. Wtedy postanowiłem wzmóc czujność, dzięki czemu zdezerterowały. „Garść malin” zagraliśmy bez przeszkód. Wróciły, gdy wyczuły że planujemy zagrać
„Dziwne ogłoszenie”. Harce zaczęły od rozregulowania światła. Skąd wiedziały, że tym razem właśnie światło odgrywa bardzo ważną rolę. I, że stojący na środku sceny fotel „kręcony” także. Schowały go, a poszukiwania trwały niekrótko. Gdy graliśmy „Główną rolę” przydała się im choinka, którą znalazłem z niemałym trudem.
Szkoda czasu na dalsze podziwianie „ich” kreatywności. Mogłyby wpaść w pychę. Podsumowując trzeba uznać istnienie „niewidzialnych” duszków, którzy z teatrem zawsze mają „po drodze”.
Trochę się o nich martwię myśląc, jak sobie poradzą gdy nasza scena stanie się „pustym miejscem”?



Koncert pod skrzydłami
18 maja 2019 r. na naszej scenie odbyło się niezwykłe muzyczne wydarzenie - „Koncert pod skrzydłami”.
A odbyć się mogło, tylko dzięki ogromnej życzliwości Janusza Turka, Moniki Kucy i Joanny Herdzik.
   W pierwszej części koncertu, poprzedzonego konferansjerską zapowiedzią Macieja i Tymoteusza, przy pianinie
(elektrycznym) zasiadła Anna Turek i Monika Kołodziej. Młode aktorki i pianistki ujawniając muzyczny talent,
wraz z uznanymi muzykami zaprezentowali utwory muzyki klasycznej i współczesnej. Wypełnioną miłośnikami sztuki muzycznej salę teatralną wypełniła muzyka mistrzów; Mozarta, Bacha, Szopena, Morricone, Piazzoli, Michała Lorenca i wielu innych. Długo po koncercie otrzymywałem słowa wdzięczności dla artystów, podziwu i pragnienia kontynuowania podobnych wydarzeń kulturalnych. I ja się podpisuję pod takim pragnieniem, ale – niestety –
sam podpis to zbyt mało.

Teatr parafialny

   Ani przez chwilę w ciągu tych ośmiu lat nie zapominałem, że tworzymy teatr parafialny, powstały w parafii i dzięki parafii istniejący. Pomimo wielu przeciwności i braków to właśnie tu mogliśmy działać i się rozwijać.
Byliśmy teatrem katolickim i michalickim. Wielokroć włączaliśmy się aktywnie w życie sakramentalne Kościoła
i parafii. Były to Msze Święte rozpoczynające i kończące kolejny sezon, kiedy aktorzy i ich rodzice wykonywali śpiewy i czytania liturgiczne, przynosili dary ofiarne, uczestniczyli w adoracjach Wielkiego Tygodnia, a każdy nasz spektakl poprzedzała wspólna modlitwa. Świadomie i w zamiarze byliśmy cząstką wielkiej michalickiej rodziny
i kontynuatorami idei bł. Ks. Bronisława Markiewicza, czego wyrazem były m.in. spektakle „Garść malin” i „Słówko wieczorne” i wydarzenie „Nocy świętych”. To były także teksty i muzyka tworzona na chwałę Bożą, organizacja parafialnych spotkań „Przy sercu Ojca” i misyjne spoty, które z udziałem aktorów „Czwartej sceny”, a zręcznie przez Tymoteusza zmontowane i opublikowane, zachęcały parafian do misyjnej rewizji życia. Zostało to zauważone przez kapłanów prowadzących misje święte i wyrażone słowami wdzięczności dla młodych artystów.
Zapewne wszystko to nie umknęło też uwadze Ojca Generała ks. Dariusza Wilka, który podczas kanonicznej wizytacji -  głosem ks. Proboszcza zaprosił mnie na spotkanie i rozmowę. Byłem mile zaskoczony wiedzą o naszej działalności i niezwykle ojcowskim tonem tej rozmowy, która zaplanowana na kwadrans, trwała półtorej godziny. Podczas niej uświadomiłem sobie fakt, że póki co – byliśmy jedynym aktywnie działającym „michalickim” teatrem”. Wrażeniami podzieliłem się z aktorami podczas kolejnej próby. To było paliwo wysoko „oktanowe” dla dalszej działalności.


Redaktor naczelny
Wyjątkowo pracowity i obfity w wyzwania sezon „spauzowały” wakacje. Po nich wróciliśmy na scenę. Tym razem,
po raz pierwszy od lat zdecydowałem się wystawić nie własny scenariusz. Ujął mnie jeden z bardzo wielu tekst Marka Twaina. W oryginale z 1905 roku zupełnie nie pasował do naszej rzeczywistości, ale tak mnie zaciekawił,
że postanowiłem go „nieco” przerobić i uwspółcześnić. W efekcie powstał scenariusz opatrzony tytułem: „Redaktor naczelny”. Zagraliśmy go pod koniec września i na początku października 2019 r.. To historia niewielkiej i słabo prosperującej redakcji pisma „Gazeta rolnicza”, w której pojawia się kandydat na stanowisko sekretarza redakcji. Świetnie wykształcony w tej dziedzinie, popełnia błąd, gdy nazbyt odważnie pokazuje merytoryczne braki i agrarne zacofanie wydawcy. Wtedy pojawia się zdeterminowany brakiem pracy kandydat. Ukrywając bezgraniczną ignorancję - sprytem zdobywa sympatię właściciela, który proponuje mu funkcję redaktora naczelnego.
Poza doskonałym humorem spektakl dostarcza wielu mądrych i zawsze aktualnych przemyśleń. Główną rolę ze swadą zagrał Tymoteusz. Swój talent potwierdził Maciej, jako właściciel redakcji, podobnie Roksana, która zawsze potrafi zaskoczyć nowymi pomysłami. Świetnie spisała się Ania Turek, która w roli rozczarowanego prenumeratora, zasypała dziennikarskiego „uzurpatora” argumentami, ale też warzywami i owocami. Na wysoką ocenę zasługuje gra Moniki Kołodziej i Ani Jocek. „Redaktora.. „ graliśmy cztery razy. Aż i tylko, a szkoda. Zgłosiliśmy ten spektakl do kolejnych „Zdarzeń teatralnych”, które się niestety nie odbyły z powodu koronawirusa. To paskudne wirusowe „maleństwo” sparaliżowało cały świat. A przy okazji, a może przede wszystkim teatr.



Bohaterowie „czwartego” planu
Teatr ma swoich bohaterów, którzy grają role główne lub drugoplanowe. Miejscem bohaterów „czwartego” planu są kulisy albo zacisze własnego domu. Jedną z takich bohaterek jest moja żona Anna. Dziewięćdziesiąt procent dekoracji do naszych spektakli jest dziełem jej rąk. Każde płótno, obrus, firanka, kwiatek, każdy najmniejszy szczególik scenograficzny jest jej dziełem. Począwszy od „Pustego miejsca”, gdzie aranżacja wigilijnego stołu była jej pomysłem, przez „Błazna”, „Ważnego gościa”, „Garści malin” do wyjątkowego wyzwania jakim było „108 róż”. Umieszczenie ponad stu róż na smudze białego płótna opadającego ku ziemi, wymagało niezwykłej precyzji i cierpliwości. Ponadto, przygotowanie naszych teatralnych wigilii, spotkań urodzinowych, jubileuszowych i okolicznościowych było efektem jej cichej, ale widocznej w skutkach pracy. Bohaterami „zza kulis” były m.in. mama Asi Lebiody, która wykonała specjalnie dla nas anielskie skrzydła, użyte w „Czterech scenach” i użyczane innym, spoza naszego teatru. Wielkie bufiaste papierowe róże wykonała pani Anna Topa, mama Mileny, a pani Krystyna Skalska uszyła grube i ciemne zasłony na okna i drzwi do sali teatralnej. Ważne miejsce w gronie „zakulisowych bohaterów” ma autorka tekstów i muzyki; Elżbieta Turek, wokaliści; Joanna Herdzik, Monika Michałkiewicz i Rafał Latawiec, kamerzysta Mirosław Walec, pan „złota rączka” Tomasz Czarnecki, Andrzej Ptak, tata Macieja,
który sprawnie zorganizował transport dekoracji z „Głównej roli” do MDK, oraz wujek Macieja – pan Czesław,
który z niezwykłą cierpliwością doskonalił sceniczną „elektrykę”. Także Jacek Kawa i panowie Jarosław Surdyka
i Grzegorz Prokop. Tym wspomnieniem wyrażam wszystkim dobrym duszom, sercom i umysłom ogromną wdzięczność. A przy okazji tajemniczym „trollom” i duszkom teatralnym. Wprawdzie ich zakulisowa aktywność
nie zasługuje na miano bohatera, ale być może to ich złośliwe „figle” umocniły nas w tym co robimy.



Białe, czarne i szare.
Trudno wieczór autorski nazwać klasycznym spektaklem, ale dla mnie dzień 23 października 2019 roku był w pełni tego słowa – spektaklem. Zachowam go w pamięci na zawsze, a może i dłużej. Moje najśmielsze i szalone marzenia nie przewidywały takiego zdarzenia. Od lat moim ulubionym teatralnym miejscem były kulisy, kabelki, wtyczki, przyciski, włączniki, korba od kurtyny, pokrętła i suwaki. Nie lubiłem, gdy z tego teatralnego azylu ktoś mnie wywoływał na scenę. W przeciwieństwie do wszystkich aktorów, na scenie czułem się … niekomfortowo.
Teatr bardzo lubię, ale aktorstwo nie było moją pasją.

    Tego pamiętnego „autorskiego” wieczoru – chcąc nie chcąc, zagrałem główną rolę. Tak się dzieje, gdy w porywie emocji ujawnia się coś, co pisane było dotąd do szuflady. Mleko się rozlało… To długa historia, której finałem było wydanie zbioru wierszy, fraszek i opowiadań pt. „Białe, czarne i szare”. Powstał scenariusz tego „spektaklu”,
a główne role zagrali wszyscy wspaniali aktorzy „Czwartej Sceny”, zwłaszcza Ania Turek, która z elektrycznego pianina wydobyła wszystkie rzewne tony, jakie tego wieczoru mogły wybrzmieć. Pewnie z ich powodu moje gardło było ściśnięte, a serce i dusza stanęły do apelu. Byłem zaskoczony, gdy wszystkie przygotowane krzesła zostały zajęte. Rozdygotany zająłem swoje miejsce. Ze wzruszeniem słuchałem własnych tekstów w doskonałej interpretacji moich wspaniałych, teatralnych Przyjaciół, którzy po części recytacyjnej, perfekcyjnie zajęli się uczestnikami tego niezwykłego wydarzenia. Z sali teatralnej wszyscy przeszli do kawiarenki, w której – rozmawiając o tym co przeżyli, mogli kosztować pyszne wypieki, aromatyczną kawę, także nabyć moją książkę.
Każdemu należała się  dedykacja i mój skromny autograf.


Teatr – przestrzeń nieograniczona
Teatr nie ma granic, podobnie jak ludzka wyobraźnia. To właśnie ona jest ową czwartą sceną, której przestrzeń ma początek w duszy i sercu, potem się wymyka, pojawia się na papierze, ostatecznie na scenie. Teatr wymaga formy
i środków do jej urzeczywistnienia. Światło, dźwięk i przestrzeń to teatralna niezbędna triada.
A jednak najważniejsze w tej przestrzeni są dwa fundamenty stanowiące sens – aktorzy i widzowie.

       W wciągu minionych lat wszystkie ważne elementy ewoluowały. Sposób odtwarzania dźwięku z epoki kamienia łupanego wspiął się na współczesny poziom cywilizacyjny, podobnie oświetlenie. Sala teatralna i kulisy doznały ocieplenia z nowej instalacji grzewczej. Przestrzeń sali po liftingu także nabrała teatralnego charakteru.
Puste i smutno białe ściany ozdobiły teatralne plakaty i duże grafiki obrazujące czterdzieści lat z życia parafii. Smaku postępu nie poczuła sama scena. Kołowrotkowy naciąg kurtyny, skrzypiąc do teraz, przypomina o sobie,
a sama kurtyna mimo że nie była prana, skurczyła się jakby po praniu. Przez tyle lat nie udało się zrealizować zamiaru utworzenia garderoby i pomieszczenia z kostiumami na własne potrzeby, z możliwością wypożyczania jak czyni to MDK. Wszystko to jednak nie było przeszkodą, byśmy swoją pracą potwierdzili porzekadło,
że „Polak potrafi”.
    Naszym wyjątkowym darem niebios przez wszystkie lata byli nasi widzowie. Od samego początku, od pierwszego do ostatniego spektaklu mieliśmy życzliwą, inteligentną, wierną i liczną publiczność. Podczas przedstawień wyczuwało się więź, a adekwatne i oczekiwane reakcje z widowni dopingowały aktorów, którzy dawali z siebie wszystko. Bardzo cenię zwyczaj, jaki zrodził się niemal od początku. Po owacjach i aktorskich ukłonach,
gdy kurtyna opadła i wygasły reflektory, sala nie pustoszała. Widzowie pozostawali żywo dyskutując. W ten sposób ludzie się poznawali, by po jakimś czasie być dobrymi znajomymi, a nawet przyjaciółmi.


Pomyłki, potknięcia i niespodzianki
Nawet w najlepszym teatrze nie da się uniknąć pomyłek, niespodzianek i wpadek. Były chwile, które podnosiły poziom adrenaliny i uruchamiały czujność wszystkich. Najwięcej awaryjnych niespodzianek było – nomen omen –
w „Awarii”. Najpierw był głośny wybuch żarówki w starym i przegrzanym reflektorze. Szczęśliwym trafem nastąpił
w chwili przewidzianej w scenariuszu. Był błysk, huk i nastała ciemność. W końcu miała być awaria. Drugą awarią było niespodziewane zacięcie się kurtyny, którą Mariola zręcznie odsuwała ręcznie. A gdy pośród ciemności, rodziny dozorców i Kowalskich miały się zbratać ze świecami w dłoniach, świece niespodziewanie zgasły.
Tylko refleks Tymoteusza i Macieja uratował sytuację.

    W trakcie „Fabryki świętych” za kulisami zobaczyłem kobietę, która wracając z toalety pomyliła drzwi.
W ostatniej chwili, gdy już miała wejść na scenę głośno klasnąłem w dłonie. Kobieta się wycofała.
Wielokroć, gdy w kilku spektaklach miał wybrzmieć telefon, podobne dźwięki można było usłyszeć z widowni. Nakładały się na te, przewidziane w scenariuszu. W „Ważnym gościu” raz zdarzyło się zagrać jedną ze scen nie
w tej co trzeba kolejności, ale aktorzy sprytnie wybrnęli z kłopotu, a widzowie tego nie dostrzegli.
W czasie „Dziwnego ogłoszenia” Marioli spadła „rozczochrana” peruka, ale to akurat zostało nagrodzone śmiechem
i oklaskami widzów.
    Zdarzały się też moje wpadki. Najczęściej związane z dźwiękiem i oświetleniem. Czasem coś było za wcześnie,
albo za późno. Nie miało to znaczącego wpływu na przebieg spektakli, a jedynym moim usprawiedliwieniem niech będzie posiadanie dwóch, a nie czterech rąk. Podczas spektaklu „Casting” nasz senior Bolesław, w najważniejszym momencie zapomniał tekstu. Wtedy, bez skrępowania głośno zapytał: „co to ja miałem powiedzieć?”.
Sytuację sprytnie uratowała Monika. Natomiast w spektaklu „Egzamin”, Stanisław grający księdza proboszcza, gdzieś zagubił koloratkę. W ostatniej chwili, z kartki papieru poskładałem pasek, który wsunąłem pod kołnierz jego czarnej koszuli.
Zdarzyło się, że podczas drugiej edycji „Redaktora”, ks. Dariusz Kielar grając kandydata sprzątającego pomieszczenie redakcji, nieoczekiwanie złamał kij, na którym osadzona była szczotka do zamiatania.
Wybrnął z tego świetnie, a widzowie mieli kolejny powód do serdecznego śmiechu.


Casting
Każda z dotychczasowych dziewiętnastu premier miała swoją historię, los i żywot, ale „Casting” szczególnie zawiłą
i nieprzewidywaną. W połowie stycznia 2020 roku, gdy teatr pełnił niedzielny „dyżur” w kawiarence parafialnej,
miłą niespodziankę sprawili seniorzy z parafialnego Klubu, którzy „wpadli” na kawkę. To właśnie wtedy podczas wspólnej rozmowy ktoś życzliwie zapytał, czy byłaby szansa na spektakl w którym zagraliby młodzi z seniorami.
Nie lekceważąc propozycji, odpowiedziałem: „Czemu nie. Może kiedyś się da”. Rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę, ale myśl o wspólnej grze nie dawała mi spokoju. Następnego dnia wiedziałem, że chcę i zrobię. Jak zawsze brakowało tematu. O czym miałby być „eksperymentalny” spektakl połączonych sił. Znowu pisałem, poprawiałem
i … kasowałem. I tak w kółko przez kilka dni. Pomysł przyszedł, gdy na jakimś lokalnym portalu przeczytałem
o starszych ludziach, którzy przez łatwowierność i nieostrożność stracili dorobek życia metodą „na wnuczka”.
Potem już wyszukiwałem inne przypadki podobnych wyłudzeń. Scenariusz powstał w ciągu 24 godzin.
Nieco dłużej trwał „casting” polegający na rozmowach i zachętach. Teksty wydrukowałem, rozdałem i zaczęliśmy próby „czytane”.

Termin premiery wyznaczyłem na dzień 14 marca 2020 roku. Nieoczekiwanie z gry wycofały się dwie seniorki. Przyznały, że przerosła ich ilość tekstu i paraliżująca trema. Noc spędziłem nad zmianami w obsadzie.
Ponownie rozdałem teksty, ale na kolejnych kilku próbach nie pojawiała się jedna z seniorek, która miała grać jedną z głównych ról. I znów usiadłem, by kolejny raz rozpisać role. Do naszego teatralnego zespołu dołączyła Aleksandra Śnios, która miała przejąć rolę seniorki „dezerterki”. Powróciliśmy do prób. Gdy nieubłaganie nadchodził czas premiery, wybuchła „epidemia” i losy spektaklu stały się oczywiste. Nastał czas strachu, niepewności i stagnacji.
      Próby wznowiliśmy zaraz po Dniu Dziecka. Spotkaliśmy się wytęsknieni i pełni energii do działania.
W dolnym kościele ruszył „podziemny” teatr. Ponieważ Aleksandra do nas nie wróciła, poczyniłem kolejne poprawki, a termin premiery wyznaczyłem na dzień 9 sierpnia 2020 roku. I tak się stało. Podług zaleceń władz, odkaziłem
w sali wszystko co się dało. Pozostawało pytanie: czy ktoś przyjdzie?
Przed 19.00 widownia wypełniła się do ostatniego miejsca, a my dostawialiśmy dodatkowe krzesła.
Gra aktorów i reakcje widzów były najpiękniejszą nagrodą – za cierpliwość, odwagę i racjonalne myślenie „w czasie zarazy”.
      Niezwykły talent potwierdzili wszyscy, ale na wyróżnienie zasługują Roksana Banasiak i Monika Kołodziej.
To było ich sceniczne „opus magnum”. Ania Turek miała swoje mocne „wejście”, Gabriela pokazała „pazur”, Ania Jocek jak zawsze rozbawiła widzów, a Tymoteusz i Maciej w swoim „szelmowskim” stylu zamieszali na sam koniec.
      Nie sposób pominąć seniorów. Podawanie wieku nie zawsze jest stosowne, ale w tym przypadku konieczne. Bolesław Tomusiak, najstarszy z grających – liczący 83 wiosny „wesoły staruszek” zadziwił wszystkich.
Na koniec otrzymał największe brawa. Nie gorzej zagrała Bożenna Burdzy oraz już obeznany ze sceną i obdarzony wieloma talentami Stanisław Tunia.
      „Casting” wypalił. Graliśmy go trzy razy. Tylko trzy, ale za to jak? Może jeszcze kiedyś da się go powtórzyć.
Jeśli nie my, to może inni, którzy po nas przyjdą. Brzmi to dwuznacznie, ale tym razem rodzi nadzieję,
że „ciąg dalszy nastąpi” i nasz teatr dalej, w kolejnych latach przetrwa.


Sezon 2021/2022

     Zdawało się, że nie nastąpi. Poprzedni – siódmy sezon był ubogi z powodów od nas niezależnych, ale był.
Upływający czas sprawił, że ani się obejrzeliśmy, a większa część aktorów, po zdaniu egzaminów maturalnych, wkrótce miała rozpocząć studia. Wiązało się to z wyjazdem i praktycznie – brakiem czasu na udział w teatrze. Zdawało się, że ósmy sezon pozostanie czczym pragnieniem. Niespodziewanie padła spontaniczna propozycja,
by coś jeszcze na „pożegnanie” wspólnie zagrać. Zachęcony do napisania specjalnego scenariusza, zabrałem się
do pracy. Po dziesięciu dniach wszyscy otrzymali teksty i podział ról. Życzeniem grających był spektakl komediowy, trwający tyle, co godzina lekcyjna. I to się udało. Ósmy sezon, a więc ósmy rok naszego istnienia rozpoczęliśmy
„z przytupem”. „Egzamin” trwał 45 minut i był komedią, co potwierdzał szczery śmiech na widowni, oklaski podczas spektaklu i długie owacje po jego zakończeniu. Miłym zaskoczeniem była zapełniona widownia, a przede wszystkim popisowa gra aktorów. Monika, Tymoteusz, Maciej, Gabriela i Ania Turek potwierdzali swój aktorski talent. Wspaniale zagrali: Bożenna Burdzy i Stanisław Tunia.
„Egzamin” zagraliśmy dwukrotnie: 11 i 12 września 2021. Tym samym rozpoczęliśmy kolejny – ósmy rok i ósmy sezon „Czwartej Sceny”. Studenci rozjechali się do swoich Alma Mater, ale… Ale ostatniego słowa nie powiedzieli.


Redaktor naczelny – wersja poprawiona

Ostatniego słowa nie powiedzieli… bo już po miesiącu zaprezentowaliśmy nowy spektakl.
Takiego tempa jeszcze nie mieliśmy, a i takich prób dotąd nie było. Spotykaliśmy się „z doskoku”, kiedy kto mógł. Do naszego teatralnego grona dołączył pracujący w naszej parafii ks. Dariusz Kielar. Próba generalna była ostatnim i udanym sprawdzianem.
16 i 17 października 2021 r. nasi widzowie mogli dwukrotnie obejrzeć zupełnie poprawioną, można by rzec – całkiem nową wersję „Redaktora naczelnego”. Oba spektakle zostały żywo przyjęte i hojnie nagrodzone brawami.
Ósmy sezon stawał się faktem. I znów wszyscy rozeszli się w swoją stronę, ale wciąż -  ostatniego słowa nie powiedzieli. To dobry zwiastun, ponieważ przed nami ambitne plany, by jeszcze w tym sezonie, ale już w roku 2022 zagrać dwie „nowiuśkie” premiery.
… a potem nastąpiła przerwa. W sali teatralnej rozpoczęły się prace instalacyjne ogrzewania podłogowego.
Ich tempo i termin zakończenia miało wpływ na spełnienie naszych teatralnych planów.


Dalsze plany
  Trawestuję Marka Twaina: informacja o śmierci naszego teatru jest przesadą.
Pomimo rytmu życia i realizowania własnych życiowych karier, aktorzy wyrazili chęć dalszego grania.
Ponadto, w styczniu 2022 r. do naszego teatralnego grona dołączyła pani Małgorzata Grudzień.
Znana w Stalowej i uznana aktorka teatru im. Żmudy, działającego przy MDK. Cieszy fakt, że znając nasz repertuar, sama wyraziła życzenie i chęć bycia w naszej teatralnej wspólnocie. Te i inne sygnały, dają siłę, sprzyjają pomysłom i nowym projektom scenicznym. Teraz czekamy powrotu na scenę. Tam jest nasze miejsce. Aktor bez sceny nie istnieje.
Bez widzów także, ale na nich zawsze możemy liczyć. Są z nami od ośmiu lat.
W planie mamy wyraziste w formie i treści spektakle: Stacja piąta, Traktat o naprawie świata i Mała galicyjska stacja. Ewentualnie coś jeszcze, przed wakacjami z literatury rosyjskiej...


Nowa „Stacja piąta
„Stację piątą” pierwszy raz graliśmy w 2015 roku, kiedy aktorzy mieli zaledwie po dwanaście lat. To było trudne zadanie, bowiem stanęli przed wyzwaniem kreowania ról ludzi dorosłych i doświadczonych przez życie.
Konieczne były cięcia, skróty i uproszczenia. W marcu 2022 roku powróciliśmy do tego spektaklu w pełnej formule, a na scenę wyszli dorośli już ludzie. Widzowie mogli obejrzeć dojrzałe widowisko i historię ludzi uwikłanych w złe namiętności, podejmujących niełatwe życiowe decyzje i ich konsekwencje. Rolę podstępnego burmistrza zagrał
ks. Dariusz Kielar, wciągniętego w nieczystą grę radnego zagrał Tymoteusz Kucia, a wplecionych w misterną intrygę małżeństwo państwa Polaków zagrali Małgorzata Grudzień i Stanisław Tunia. Narratorami byli Monika Kołodziej
i Maciej Ptak. Salę teatralną licznie wypełnili widzowie, którzy - sądząc po reakcji i późniejszych opiniach,
głęboko przeżywali losy bohaterów. Stację piątą graliśmy trzykrotnie.



Liczby wymierne i niewymierne
Teatr jest światem odległym od liczb matematycznych i wymiernych, ale w chwilach szczególnych bywa niewymiernie przydatny. Spróbowałem dokonać bilansu  minionego „ośmiolecia”, by policzyć kilka rzeczy.
     Na mnie te liczby robią wrażenie, czy na innych? Tego nie wiem. W ciągu minionych ośmiu lat zaprezentowaliśmy 23 premiery. Na scenę w tym czasie wychodziliśmy 104 razy. Gdybyśmy zagrali wszystkie nasze, tylko premierowe spektakle bez przerwy - jeden pod drugiej – zajęłoby to 23 godziny, ale kto by wytrzymał taki maraton?  
     Od 2014 do 2022 roku przez „Czwartą scenę” przewinęły się w liczbach bezwzględnych: 26 osób, w tym osiem, które wytrwały z nami od samego początku do chwili obecnej. 26 osobowości, 26 światów, 26 szans na „sukces”. Wspólnie zastanawialiśmy się ilu widzów mogła gościć nasza sala w tych latach. Liczb wymiernych nie znamy,
ale z tym nie było źle, a nawet lepiej niż tego oczekiwaliśmy.
     Niewymiernych liczb jest więcej, niż wymiernych. To są liczby, jak teatr - tajemne. Nikt nie policzył, bo się nie da
– ile serc, dusz i umysłów poruszyliśmy w tym czasie. Niewymierne są liczby naszych wiernych i oddanych przyjaciół
- i nieprzyjaciół także. To są niewymierne liczby piewców, propagatorów i krytyków, ale też krytykantów,
którzy nasz młodzieńczy, aktorski i amatorski świat odmierzali swoją miarą.
     Liczbą względną jest też nieobecność tych, którzy nie byli, a być powinni - z urzędu, z potrzeby serca albo
z obowiązku. Bezwzględny obowiązek obecności w teatrze właściwie nie istnieje, ale względnie policzona liczba absencji „gospodarzy” tego miejsca – bezwzględnie zastanawia i bezwzględnie smuci.


Refleksje finałowe

    Wszystko zaczęło się tak, jakby zacząć się nie miało. Początki i zamiary obrazowały polskie przysłowie: „ z motyką na słońce”. Po ośmiu niezwykłych latach, wypada zauważyć, że jednak się udało, jednak się spełniło.
W tych latach otrzymałem największy podarek -  spełnienie marzeń i poczucie spełnienia.
Na scenie mogłem zobaczyć już nie diamenty, ale brylanty talentu, energii, pracowitości, konsekwencji, teatralnej lojalności, scenicznej inteligencji i doświadczenia. Dzisiaj wiem, że warto było poświęcić każdą godzinę próby,
każdą chwilę pracy nad tekstami, pokonywać przeszkody i utrudnienia, przeżywać tremę i nerwówkę przed każdym występem.
    Dziękując wszystkim aktorom łącznie i każdemu z osobna, w odległych zakamarkach serca, duszy i umysłu pielęgnuję nadzieję – cichą nadzieję, że „Czwarta Scena” w ich życiu nie była efemerydą – rzeczywistością znikającą i nie pozostawiającą śladu.
















       
                                                
                                                     



Wróć do spisu treści